"Tokyo Vice" pokazuje widzom najciemniejsze strony japońskiej stolicy — recenzja serialu HBO Max
Nikodem Pankowiak
8 kwietnia 2022, 08:02
"Tokyo Vice" (Fot. HBO Max)
"Tokyo Vice", nowy serial HBO Max, zabiera widzów do ciemnych zaułków Tokio, gdzie prawo często przenika się z bezprawiem a ci, którzy mieli stać na jego straży, mają często bardzo brudne ręce.
"Tokyo Vice", nowy serial HBO Max, zabiera widzów do ciemnych zaułków Tokio, gdzie prawo często przenika się z bezprawiem a ci, którzy mieli stać na jego straży, mają często bardzo brudne ręce.
"Tokyo Vice" to serial HBO Max autorstwa J.T. Rogersa, wcześniej związanego raczej z teatrem niż telewizją, luźno oparty na książce Jake'a Adelsteina pod tym samym tytułem. To właśnie jej autor jest protagonistą w tej historii – poznajemy go, gdy jako początkujący dziennikarz, i zarazem pierwszy cudzoziemiec w historii, rozpoczyna pracę w "Meicho", najważniejszej japońskiej gazecie. Początki nie będą łatwe, ale widać, że Jake (Ansel Elgort, "West Side Story") jest zdeterminowany, by odnieść sukces. A o ten nie będzie łatwo, bo główny bohater jest gościem w wyjątkowo niegościnnym świecie.
Tokyo Vice — o czym jest serial HBO Max?
Nowa produkcja HBO Max (widzieliśmy przedpremierowo pięć odcinków) zabiera nas do Tokio z przełomu XX i XXI wieku, ale nie będzie to wyprawa, podczas której poznamy najbardziej turystyczne zaułki. Zamiast tego wraz z Jakiem zwiedzamy najciemniejsze zakamarki tej metropolii, w których rządzi yakuza. Gdy jego droga skrzyżuje się z drogą detektywa Hiroto Katagiriego (Ken Watanabe, "Incepcja"), młody dziennikarz zacznie eksplorować ten niebezpieczny świat i lepiej poznawać rządzące nim zasady.
Nie znaczy to, że Adelstein z dnia na dzień stanie się prawdziwym dziennikarskim wyjadaczem i gwiazdą, na jaką czekała jego redakcja. O nie, to zdecydowanie nie ten przypadek. Bo choć młody reporter szybko wpadnie na trop sprawy większej niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka, nie będzie mu łatwo się za nią zabrać. Wszystko przez przełożonych wyjątkowo czułych na to, by w pracy obowiązywała odpowiednia hierarchia. Zatem nawet jeśli Jake ma dobre tropy i ciekawe hipotezy, niekoniecznie będą one musiały wystarczyć, gdy ktoś "dla zasady" będzie podcinał mu skrzydła.
Już od pierwszego odcinka, którego reżyserem jest Michael Mann, widać, jak trudno będzie Jake'owi odnaleźć się w świecie, w którym tak naprawdę nikt nie jest po jego stronie. No może poza Samanthą (Rachel Keller, "Legion"), również pochodzącą ze Stanów hostessą, która w swojej pracy często musi dotrzymywać towarzystwa wyjątkowo upiornym typkom. Samantha stanie się kolejną osobą, która pomoże głównemu bohaterowi poruszać się w miejscu, o którym tak naprawdę jeszcze nic nie wie.
Tokyo Vice zabiera widzów w ciemne zaułki Tokio
Główną siłą napędową tego serialu, oprócz występu Elgorta, który w swojej roli jest cudownie bezpretensjonalny, jest wspomniane już wcześniej Tokio i jego mroczny klimat. Obrazkom, jakie widzimy na ekranie, daleko do kwitnących wiśni czy góry Fuji z pocztówek, twórcy wyszli z założenia, że im mniej słońca i światła dziennego, tym lepiej. Dodatkowo atmosfera wąskich, zatłoczonych uliczek jest tak gęsta, że można byłoby ją kroić nożem.
Już samo bycie białym cudzoziemcem wyróżnia Jake'a w tym świecie, który nie będzie dla niego szczególnie przyjazny. Bo Japonii i Japończykom z "Tokyo Vice" daleko do często mylnie kreślonego w mediach wizerunku nowoczesnego społeczeństwa. Ksenofobia i nacjonalizm są tu widoczne gołym okiem, a widzowie potrzebują zaledwie kilkunastu minut, by się o tym przekonać. Serial HBO Max zagląda pod powierzchnią i wyciąga największe brudy, nie próbując przy tym przesadnie szokować czy bawić w łopatologię.
"Tokyo Vice", choć porusza trudne tematy i został osadzony w niezwykle mrocznym świecie, potrafi być subtelny i nie musi uciekać się do tanich chwytów w pokazywaniu japońskiej kultury pracy czy panującego tam kultu hierarchii. Im dalej, tym bardziej widać to jak na dłoni, ale jednocześnie ani przez chwilę nie miałem wrażenie, że przebywam na wykładzie z cyklu "Japonia dla początkujących". W momencie, gdy go poznajemy, bohater serialu już od trzech lat żyje w tym świecie. Widzowie muszą się w nim dopiero odnaleźć, ale twórcy umiejętnie potrafię ich przez niego przeprowadzić.
Tokyo Vice — czy warto oglądać serial HBO Max?
Same mroczne obrazki to jednak nie wszystko i nawet najlepszy, najbardziej gęsty klimat na dłuższą metę nie wystarczy, jeśli do ekranu nie przyciąga sama fabuła. Na szczęście to nie ten przypadek. Historia młodego Amerykanina, który powoli zaczyna poznawać brutalny świat yakuzy, naprawdę wciąga – w końcu niewiele rzeczy fascynuje tak jak bezwzględni gangsterzy. Ciekawie prezentuje się także relacja Jake'a z Hiroto, który wprowadza go w ten świat, gdzie granica między prawem i bezprawiem jest niezwykle cienka.
Gdybym miał na coś koniecznie narzekać, przyczepiłbym się właśnie do faktu, że postać granego przez Kena Watanabe Hiroto niezbyt często pojawia się na ekranie w pierwszych odcinkach. Przez co gdy już bierze on Jake'a niejako pod swoje skrzydła, wciąż wiemy o nim bardzo niewiele, a o Amerykaninie – całkiem sporo. Jasne, to Adelstein jest głównym bohaterem tej produkcji, ale nie powinno to przeszkadzać w nieco lepszym przedstawieniu człowieka, który będzie kluczowy w poznawaniu świata yakuzy.
"Tokyo Vice" urzeka swoim mrocznym klimatem, brudem i tym, że pozwala nam zajrzeć za kulisy japońskiego półświatka. To zupełnie inne Tokio i jeśli ktoś ostatni raz widział to miasto w "Między słowami", może być naprawdę zdziwiony brutalnością tego miejsca. Paradoksalnie najbardziej czuć ją wtedy, gdy na ekranie w ogóle nie widać krwi. I być może właśnie dlatego tak łatwo zanurzyć się w serialowym Tokio – siedlisku zła, które gdy już wciągnie, trzyma za gardło i nie chce puścić.