"The Mindy Project" (1×01): Zakochajcie się w Mindy
Marta Wawrzyn
11 września 2012, 22:03
W zeszłym roku widzów ujęła Zooey/Jess, teraz czas na Mindy. Uroczą, zabawną osóbkę, która za dużo pije, wygaduje głupoty do mikrofonu i marzy o księciu z bajki. I której nie da się nie lubić.
W zeszłym roku widzów ujęła Zooey/Jess, teraz czas na Mindy. Uroczą, zabawną osóbkę, która za dużo pije, wygaduje głupoty do mikrofonu i marzy o księciu z bajki. I której nie da się nie lubić.
Mindy jest odrobinę za gruba, nie umie ubrać się gustownie na randkę i czasem papla bez sensu po pijaku. Ale nie oburzajcie się jeszcze, drodzy fani Bridget Jones, na "ogólnym zarysie" podobieństwa się kończą. Mindy to nie Bridget. Mindy to dziewczyna, która widziała "Dziennik Bridget Jones" dwadzieścia razy za dużo. Podobnie jak "Notting Hill" i "Masz wiadomość", i masę innych komedii romantycznych. Ale jej życie komedią romantyczną (na razie) nie jest.
Brzmi banalnie? Tak! "The Mindy Project", serial o położniczce po 30-tce, która chciałaby już znaleźć miłość, oryginalnością nie grzeszy. Przynajmniej w teorii. Bo w praktyce wszystkie banały, wszystkie klisze i wariacje na temat klisz, wszystkie teksty, które w jakiejś podobnej wersji już słyszeliśmy, stają się czymś więcej, kiedy mamy do czynienia z Mindy Kaling.
Ten serial to ona. Napisane przez Mindy teksty wypadają w ustach Mindy naturalnie i lekko, bo ona tu nie gra żadnej wydumanej postaci, tylko jest mniej lub bardziej sobą. Czasem uroczą, czasem denerwującą, często subtelnie puszczającą oczko do widza sobą. Jeśli nie lubicie tej dziewczyny, prawdopodobnie będziecie mieli problem z polubieniem postaci. Mnie jednak uzależniona od filmów o miłości lekarka wydaje się postacią przeuroczą, przesympatyczną i bardzo, ale to bardzo zabawną.
Jednocześnie nie mogę powiedzieć, że "The Mindy Project" to serial świetny. Mindy Kaling zadbała o swoją postać, ale reszta bohaterów niestety wypada przy niej blado. Chris Messina w roli doktora Castellano i Ed Weeks jako doktor Reed to chodzące szablony. Ja wiem, to ma być tak jak w "Dzienniku Bridget Jones" – jeden jest czarujący i zawsze mówi to, co chcemy usłyszeć (dlatego najpierw to z nim sypia główna bohaterka), drugi sztywny i nie tak uroczy, ale za to uczciwy (dlatego to z nim zacznie sypiać prędzej czy później). Tylko czemu ja po dwukrotnym obejrzeniu pilota specjalnie ich nawet nie odróżniam? Czemu nie wydają mi się kimś więcej niż przeciętną kopią Marka i Daniela z książek Helen Fielding? Czemu obaj muszą być tacy przystojni i tak podobni fizycznie do siebie? Czemu…? Uff.
Mam też problem ze śliczną przyjaciółką Mindy, którą gra Anna Camp. To fajna aktorka, która już parę razy udowodniła, że potrafi. A tutaj z jakiegoś powodu nie wykrzesała z siebie kompletnie nic, nie zainteresowała mnie swoją osobą zupełnie. O reszcie bohaterów nie chcę już nawet mówić, bo przemknęli przez pilota niezauważeni. Jeśli ten serial ma dalej bawić, musi zacząć się dziać coś na drugim planie.
Ale na tym koniec narzekania. "The Mindy Project" to solidnie napisana, sympatycznie zagrana komedia, która pewnie bardziej spodoba się dziewczynkom niż chłopczykom i w której na 99% zakochają się amerykańscy krytycy. Mindy Kaling znakomicie i z dużym dystansem bawi się stereotypem kobiety wpatrzonej w romantyczne filmy i wypatrującej księcia z bajki. Nie brak w jej serialu ironii, sarkazmu i odrobiny czarnego humoru. Całość jest lekka, łatwa i przyjemna, a jednocześnie w dialogach i (również częstych) monologach widać inteligentne, ostre pióro twórczyni.
Czy to wciąż będzie się bronić za dwa miesiące albo pół roku, nie wiem. Na razie jednak jestem na "tak". Powiem więcej, uważam, że to najlepszy pilot spośród tych, które do tej pory widziałam (a widziałam jeszcze "Go On", "Animal Practice", "The New Normal", "Revolution" i "Elementary"). Polecam.