"Atlanta" wraca i przypomina, że może być, czym zechce – recenzja pierwszych odcinków 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
26 marca 2022, 15:01
"Atlanta" (Fot. FX)
Jeśli martwiliście się, czy po długiej przerwie "Atlanta" będzie tak samo wyjątkowa, jak wcześniej, to uspokajamy. To nadal ten sam, równie świetny, co kompletnie nieprzewidywalny serial. Spoilery.
Jeśli martwiliście się, czy po długiej przerwie "Atlanta" będzie tak samo wyjątkowa, jak wcześniej, to uspokajamy. To nadal ten sam, równie świetny, co kompletnie nieprzewidywalny serial. Spoilery.
Cztery lata czekania na kolejny sezon serialu to wręcz absurdalnie długi czas, zwłaszcza gdy mowa o produkcji tej klasy, co "Atlanta". Tym bardziej cieszyło, że na początek 3. serii stacja FX przygotowała podwójną premierę, co wyglądało na nagrodę za cierpliwość dla widzów. Przynajmniej z zewnątrz, choć już dziwaczny oficjalny opis odcinka ("Wow, trochę to trwało. To znaczy, podobał mi się odcinek o tym biednym dzieciaku, ale na to czekaliśmy przez 50 lat?") mógł sugerować, że to nie będzie zwykłe otwarcie sezonu.
Atlanta sezon 3, czyli gdzie się wszyscy podziali?
I rzeczywiście, "Three Slaps" było tak dalekie od normalności, jak to tylko możliwe, nawet w przypadku "Atlanty", którą cenimy przecież w ogromnej mierze właśnie za jej nieprzewidywalność. Trzeba jednak przyznać, że powrót akurat z odcinkiem, w którym do ostatnich sekund każe się czekać na pojawienie się któregokolwiek ze znanych bohaterów, to dość nietypowa strategia, o której gdzie indziej pewnie nikt nawet by nie pomyślał. Oczywiście tutaj sprawdziła się fantastycznie, po raz kolejny udowadniając, z jak znakomitym serialem mamy do czynienia.
Premierowy odcinek, w którym zamiast zapowiadanej od dawna podróży serialowej ekipy do Europy dostaliśmy dwie, na pozór zupełnie niezwiązane z resztą straszne historie, to z jednej strony dowód twórczej odwagi, z drugiej absolutnej pewności siebie, zahaczającej nawet o brawurę. Bo jak nie posądzać o nią scenarzysty Stephena Glovera i reżysera Hiro Muraiego, skoro ci odeszli od bezpiecznych, skutecznych i sprawdzonych rozwiązań (przynajmniej na jeden odcinek), tylko po to, żeby rzucić widzom wyzwanie? "Chcecie Atlanty? No to dostaniecie ją w pełnej krasie" – zdają się mówić, podczas gdy my coraz bardziej nie mamy pojęcia, co oglądamy. Tęskniliście? Bo ja bardzo.
I piszę to z pełną świadomością faktu, że dwie koszmarne opowieści z odcinka prawdopodobnie nie tylko nie zostaną już więcej wspomniane, ale też że ich znaczenie nie będzie tu w żaden sposób wyjaśnione. Ani krótka historia dwóch mężczyzn i przeklętego jeziora, ani inspirowane tragicznymi prawdziwymi wydarzeniami losy małego Loquareeousa (Christopher Farrar, "Chicago Med"), nie mają bowiem bezpośredniego przełożenia na serialową fabułę, co oczywiście nie znaczy, że nie są dla "Atlanty" istotne. Wręcz przeciwnie, znakomicie wpisują się w jej ogólny koncept, łącząc surrealizm z całkiem przyziemnym rasizmem i pokazując doświadczenie bycia czarnym w Ameryce w różnych, raz absurdalnych, raz przerażających perspektywach.
Atlanta pyta, czy da się przełamać rasową klątwę
We "Three Slaps" przeważają zdecydowanie te drugie, począwszy od pary wędkarzy, których nocny połów zamienia się w monolog na temat rasy i "przekleństwa" bycia lub próby zostania białym, zakończony jasną deklaracją – nie ma ucieczki od koloru skóry, bo ta w końcu zawsze pociąganie cię na dno. Czyżby to miała być groźba dla pewnego światowej sławy rapera i jego wspinającego się coraz wyżej po szczeblach kariery menedżera? Przestroga, by sukces ich nie oślepił?
Być może, ale to tylko jedna strona medalu. Drugą, znacznie bardziej rozbudowaną i, o dziwo, ostatecznie mniej traumatyczną dostajemy za sprawą wspomnianego Loquareeousa. Nieco nadpobudliwego dzieciaka, który przez swój nadmierny entuzjazm i splot niekorzystnych okoliczności zamienia bezpieczną miskę spaghetti przy oglądaniu "American Dad!" na obrzydliwego kurczaka z mikrofali i kombuchę. Innymi słowy, trafia do zastępczego domu dwóch prowadzących mocno alternatywny styl życia białych kobiet – Amber (Laura Dreyfuss, "Wybory Paytona Hobarta") i Gayle (Jamie Neumann, "Kroniki Times Square").
Cały ten pobyt jest i tak wystarczająco trudny do oglądania, a jeszcze bardziej bolesny staje się, gdy poznacie fakty na temat prawdziwej "rodziny" Hartów, czyli szóstki czarnych dzieciaków, które zostały adoptowane przez Jennifer i Sarę Hart, by po latach wykorzystywania zginąć razem z nimi w wyniku samobójstwa. "Atlanta" oszczędziła nam tego koszmarnego zakończenia, ostatecznie ratując "Larry'ego" i jego przybrane rodzeństwo z rąk szalonych białych wybawicielek, co można odbierać jako zlitowanie się twórców nad dostatecznie wymęczonymi tak ciężkim otwarciem sezonu widzami, ale można też iść dalej.
Ucieczka Loquareeousa może być choćby przełamaniem białej klątwy, skutecznym dzięki temu, że chłopak bynajmniej się o zmianę swojego rasowego statusu (co w teorii powinno mu dać zamieszkanie u Amber i Gayle) nie starał, a został we wszystko przypadkiem wplątany. Zostalibyśmy wówczas z dwoma diametralnie różnymi zakończeniami – fatalnym w przypadku wędkarza i w miarę szczęśliwym dla Loquareeousa. Pytanie, którą z tych ścieżek pójdzie Earn (Donald Glover), dla którego cały odcinek okazał się tylko koszmarnym snem, brutalnym przerywnikiem beztroskiej nocy spędzonej u boku bezimiennej kobiety w kopenhaskim pokoju hotelowym. Zupełnym przypadkiem całym w bieli.
Atlanta w Europie – przystanek Amsterdam
Głębokie westchnięcie bohatera na koniec premierowego odcinka można odczytać zarówno jako przejaw zmęczenia, ale też dużej ulgi. Dla niego, bo przynajmniej na razie nie skończył na dnie jeziora wciągnięty w głębiny przez mieszkańców zatopionego czarnego miasteczka, ale i dla nas, bo horror chwilowo się skończył. Trudno przewidzieć, na jak długo, bo "Atlanta" klimat może zmienić dosłownie w sekundę, ale póki co rzeczywiście możemy odetchnąć. Albo raczej wyluzować się, w końcu lecimy do Amsterdamu, miasta absolutnie stworzonego dla Dariusa (LaKeith Stanfield).
Trudno się zdecydować, czy bardziej w "Sinterklaas Is Coming to Town" cieszy po prostu ujrzenie znajomych twarzy, czy może powrót do znacznie bardziej beztroskich klimatów, ale jedno i drugie działa jak balsam na oparzenia po pierwszym odcinku. Czy nie można tak było od razu? Pewnie można było, ale czy wówczas premiera wywarłaby takie wrażenie? Czytalibyście teraz, że "Atlanta" wróciła w formie, że jej ekipa nie straciła komediowego zacięcia, a humor jest dokładnie tak samo absurdalny i pokręcony, jak pamiętaliśmy. Ale jednocześnie gdzieś przebijałaby się myśl, że albo najlepsze zostawiono na później, albo bracia Gloverowie i reszta postawili na nieco bezpieczniejsze rozwiązania.
Tak bowiem wygląda pierwszy etap europejskiego touru Paper Boia (Brian Tyree Henry) i jego ekipy, w którym błyskawicznie zmieniamy Kopenhagę na Amsterdam, przekonując się, jak daleką drogę przebyli wszyscy, od kiedy ostatnio ich widzieliśmy. Bo jak się później przekonujemy, czas w "Atlancie" nie stał w miejscu – to co widzimy, to już druga międzynarodowa trasa, Alfred ma dawno za sobą czasy podbijania lokalnej sceny, a Earn nie tylko nie został przez niego zwolniony, ale stał się bardziej kompetentny w zakresie rozwiązywania problemów, które sam tworzy. Dodajmy jak zawsze w pełni zrelaksowanego i nie do końca obecnego Dariusa, oraz dołączającą do towarzystwa Van (Zazie Beetz), a otrzymamy wszystko, za co ten serial uwielbiamy.
O ile więc premierowy odcinek był kolejnym w historii "Atlanty" eksperymentem, wyłamującym się z jakichkolwiek spójnych fabularnych wzorów, o gatunkowych schematach nawet nie wspominając, o tyle kolejne pół godziny do nich wróciło. Oferując zdrową dawkę w pomysłowy sposób wyśmianych absurdów, uspokojono nas, że serial nie wykonał stylistycznej i treściowej wolty o 180 stopni, zarazem sprawiając, że w gruncie rzeczy całkiem zwyczajny jak na tutejsze standardy odcinek urósł do miana rewelacji. A wszystko za sprawą zwykłej kolejności emisji! No dobra, Tupac (jeszcze żywy) i Zwarte Piet (który wbrew pozorom nie jest niewolnikiem Mikołaja) też mieli z tym coś wspólnego.
Krótki czas spędzony w Amsterdamie wystarczył, żebyśmy poznali trochę holenderskich tradycji świątecznych, docenili standardy tamtejszych więzień i kulturę mieszkańców (Gesundheit!) oraz wzięli udział w pogrzebie za życia z absolutnie szokującym twistem. Wszystko w dobrze znanej, oderwanej od rzeczywistości tonacji, którą twórcy potrafili jednak brutalnie przerwać, podkreślając, że komediowy aspekt serialu jest równie niecodzienny, jak każdy inny, oraz że dystans kilku tysięcy kilometrów od domu nie oznacza, że bohaterów nie spotkają te same problemy, co zawsze.
Pytanie, czy pomalowane na czarno twarze uznać za obraźliwe, czy raczej cieszyć się, że (w połączeniu z rasistowskimi stereotypami) wybawiły Earna z opresji? Nie mam pojęcia, ale to dylemat bardzo pasujący do "Atlanty". Podobnie jak horror, komedia i wszystko, co pośrodku, a czego już nie mogę się doczekać. Całe szczęście, że wciąż mamy takie seriale nie wiadomo o czym. Bez nich byłoby przeraźliwie nudno.