"Bridgertonowie" w 2. sezonie udowadniają, że mają w zanadrzu jeszcze wiele miłosnych sztuczek — recenzja
Marta Wawrzyn
25 marca 2022, 09:01
"Bridgertonowie" (Fot. Netflix)
Co powiecie na świat, gdzie nie ma pandemii i wojny, a wszelkie dramaty, pomimo nierówności społecznych, kończą się dobrze? "Bridgertonowie" wracają z 2. sezonem i znów są przecudowni.
Co powiecie na świat, gdzie nie ma pandemii i wojny, a wszelkie dramaty, pomimo nierówności społecznych, kończą się dobrze? "Bridgertonowie" wracają z 2. sezonem i znów są przecudowni.
Kiedy "Bridgertonowie" debiutowali w święta 2020 roku, ich ogromny sukces zdecydowanie nie był czymś spodziewanym. Teraz powracają z 2. sezonem w zupełnie innej sytuacji i z zupełnie innymi oczekiwaniami publiki, której część wciąż zastanawia się, czy nowe odcinki bez księcia w ogóle mają sens. W końcu tego romansu i tego duetu, który oglądaliśmy w 1. sezonie, nie da się przebić. Prawda?
Bridgertonowie sezon 2 — magiczni Anthony i Kate
Nutka niepokoju, co to będzie, rzeczywiście towarzyszy seansowi 2. sezonu "Bridgertonów" (widziałam przedpremierowo całość), ale może przez pierwsze 10 minut. Historia nowego romansu, oparta na książce "Ktoś mnie pokochał" Julii Quinn, łapie rytm błyskawicznie — kiedy Anthony Bridgerton (Jonathan Bailey i Kate Sharma (Simone Ashley, do tej pory znana głównie z roli w "Sex Education") spotykają się przypadkiem podczas konnej przejażdżki o poranku. Ich pierwsze spotkanie jest jak przegląd "the best of" całego sezonu: nie brakuje słownych przepychanek, rywalizacji z błyskiem w oku i ciętych ripost, a chemia jest tak nieodparta, że iskry latają w powietrzu niczym błyskawice. W sennym angielskim parku o świcie. Wyobrażacie sobie, co w takim razie będzie działo się wieczorami?
W tym miejscu warto jednak zauważyć, że jest to historia zupełnie inna niż ta z Daphne (Phoebe Dynevor i Simonem (Regé-Jean Page) w rolach głównych. Co to oznacza, najlepiej wyjaśnili aktorzy i twórca, którzy w wywiadach zaznaczali, że 2. sezon "Bridgertonów" jest dużo mniej dosłowny w pokazywaniu scen erotycznych, za to napięcie seksualne można kroić nożem. Dokładnie tak jest. Romans Anthony'ego i Kate rozkręca się bardzo powoli, a para ma do pokonania prawdziwy tor przeszkód, zanim będzie mogła długo i szczęśliwie oddawać się igraszkom w sypialni. Oboje są uparci, oboje mają własne cele i żadne nie planuje zakochać się.
Ich relacja przez większość sezonu sprowadza się do rzucania sobie długich spojrzeń z oddali, wariowaniu z pożądania w chwilach, kiedy mają okazję na sekundę dotknąć swoich dłoni, i zgodnym wypieraniu się, że cokolwiek do siebie czują, oczywiście poza niechęcią. Bo widzicie, Anthony jako najstarszy z rodzeństwa — i jako hrabia Bridgerton — postanowił poważnie potraktować obowiązki rodzinne i znaleźć odpowiednią żonę. Definicja? Znośna, posłuszna, biodra dobre do rodzenia i przynajmniej pół mózgu — ale to ostatnie to nie tyle wymóg, co preferencja.
Kate przyjeżdża do Londynu z matką, Mary (Shelley Conn, "Terra Nova") i siostrą, Edwiną (Charithra Chandran, "Alex Rider") i dosłownie zatrudnia Lady Danbury (Adjoa Andoh) do znalezienia Edwinie męża. Jakie sekrety skrywa przybyła z Indii trójka kobiet i czy staną one na przeszkodzie, kiedy Edwina będzie szukać swojego księcia? Powiedzmy, że trójkąt miłosny z Anthonym i siostrami Sharma jest skomplikowany z wielu powodów, nie tylko czysto uczuciowych, ale też społecznych.
Bridgertonowie w 2. sezonie potrafią zaskakiwać
2. sezon "Bridgertonów" bez pośpiechu odsłania swoje karty, w końcu stawiając całą trójkę uczestników głównego romansu — Anthony'ego, Edwinę i Kate — w nie jednej, a licznych sytuacjach bez wyjścia. To, jak rozgrywa się główny wątek, jest dość zaskakujące, zarówno w sensie ogólnym (Anthony i Kate bardzo długo krążą wokół siebie i zasłaniają się rodzinnymi powinnościami, nie dopuszczając do siebie prawdy o swoich uczuciach — to bardzo wolno rozkręcający się romans, od którego nie da się oderwać oczu), jak i w sensie rozłożenia różnych szczegółów i zwrotów akcji, które potrafią być zaskakujące, nawet dla kogoś, kto widział takich historii bez liku.
Jednym z największych zaskoczeń jest to, że ta historia jest aż tak magnetyczna, a chemia między odtwórcami głównych ról aż tak nieodparta. "Bridgertonowie" w 2. sezonie opierają się na tysiącu seksownych drobiazgów, które musiały idealnie zagrać, żebyśmy mogli wciągnąć się w opowieść o miłości dwójki osób, z których jednej kompletnie nie znamy, a drugą uważaliśmy po 1. sezonie w najlepszym razie za kompletnego d*pka. Po obejrzeniu całego sezonu nie potrafię wręcz uwierzyć, że tego duetu nie wybrano razem na castingu przed premierą całego serialu. Ale też sam Anthony nabrał kilku dodatkowych wymiarów, stając się bardzo złożoną, nieco tragiczną i zdecydowanie dającą się lubić postacią. A pamiętajmy, że w tym wszystkim jest jeszcze słodziutka, milutka i zdecydowanie mająca więcej niż pół mózgu Edwina. Jak wybrnąć z tego galimatiasu emocji i komu tu kibicować?
Podczas gdy widzowie mogą w pewnym momencie zacząć gubić się we własnych uczuciach, showrunner Chris Van Dusen i jego scenarzyści zmierzają do celu jak po sznurku, bez żadnych potknięć. Scenariusz 2. sezonu "Bridgertonów" mógłby wisieć na jakiejś ważnej ścianie jako przykład idealnego serialowego romansu, a spojrzenia, drobne gesty i zmiany tonu głosu w wykonaniu Baileya i Ashley powinni analizować studenci aktorstwa, którym marzą się wielkie role romantyczne.
Bridgertonowie, czyli guilty pleasure i coś więcej
Oczywiście "Bridgertonowie" to nie tylko jeden romans na sezon, to także mnóstwo istotnych wątków dziejących się obok. W tym sezonie na pierwszy plan wysuwa się działalność Penelope (Nicola Coughlan) jako Lady Whistledown i generalnie jej postać, zarówno w kontekście tworzenia podbudowy pod jej przyszły romans z Colinem (Luke Newton), jak i pokazania, jak ona to robi i co dokładnie za tym stoi. Wątek Eloise (Claudia Jessie), która musi stawić czoła własnemu debiutowi i związanym z nim licznym bólom głowy, raz po raz splata się z historią Pen, jako że Bridgertonówna, oczywiście niczego w najmniejszym stopniu nieświadoma, zaczyna polowanie na Lady Whistledown. Sprawiając tym samym widzom sporo frajdy.
No właśnie, chwaląc serial za scenariusz, realizację, aktorstwo, kostiumy, kolejne fantastyczne covery muzycznych hitów i tysiąc innych rzeczy, warto pamiętać, że "Bridgertonowie" to wciąż przede wszystkim mnóstwo czystej, bezpretensjonalnej frajdy. Lekka, śliczna błyskotka, stworzona, by cieszyć oczy, uszy i umilać nam życie, jak tylko się da. Ani trochę nie widać, że 2. sezon kręcono w całości w czasie pandemii — jest tak samo wystawny, pełen przepychu, wypakowany scenami tańca i innych rozrywek, jak poprzedni. Morze bogatych kostiumów jak robiło, tak robi wrażenie, zwłaszcza że w tym sezonie trochę zmienia się styl i do klasycznych pasteli jak z adaptacji Jane Austen oraz jaskrawych sukien pań Featherington dochodzą też stylizowane na Bollywood stroje Kate, Edwiny i Mary. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko pasuje do siebie idealnie i jest bardzo, ale to bardzo gustowne.
Nie brak też momentów, kiedy serial Shondalandu, będący wręcz definicją guilty pleasure, wychodzi poza swoją szufladkę i dosłownie i wprost — najczęściej używając w tym celu Eloise, ale nie tylko — mówi, jakim więzieniem, przede wszystkim dla kobiet, był ten piękny świat. "Bridgertonowie" nie raz, nie dwa przypominają w 2. sezonie, że zaloty są jak niekończąca się aukcja, gdzie kobieta jest towarem. Ale robią to mimochodem, często dowcipnie, nie rezygnując z bycia sobą. Bo feminizm w wersji light to tutaj dodatek, a czysta rozrywka, z tańcami, wyścigami konnymi, fajerwerkami i zabójczymi rodzinnymi rozgrywkami w pall-mall to podstawa.
Bridgertonowie — 2. sezon to triumfalny powrót
Bez księcia i z Daphne w roli mocno drugoplanowej "Bridgertonowie" zaliczają prawdziwie triumfalny powrót, prezentując kolejny, równie odurzający romans i udowadniając, że nie są hitem jednego sezonu. Netflix trafił z tym serialem w dziesiątkę — podczas gdy konkurencja, na czele z HBO (o tobie mowa, "Pozłacany wieku") uparcie nam proponuje grzeczne, poprawne i doskonale nijakie dramaty kostiumowe, Shonda Rhimes i spółka rzeczywiście stworzyli nową jakość.
Serial z epoki, który jest równie błyskotliwy i skandaliczny jak Lady Whistledown i łamie przestarzałe konwenanse niczym Eloise w swoich najlepszych momentach. Począwszy od inkluzywności, traktowanej tu jako coś zupełnie oczywistego, a skończywszy na prezentowaniu XIX-wiecznej rzeczywistości ze współczesnym twistem — wszystko jest tu świeże. W "Bridgertonach" jest tyle samo ulubionej przez showrunnera "Dumy i uprzedzenia", co "Plotkary" i "Seksu w wielkim mieście". Serial skrzy się dowcipem, jest lekki, inteligentny i ma tonę dystansu do siebie.
Po tym sezonie możemy też chyba już porzucić obawy, że nikt nie przebije Daphne i Simona. Opierając się na książkach Julii Quinn, "Bridgertonowie" są przemyślaną całością — antologią romantycznych historii, które łączy to, że dotyczą członków jednej rodziny. Jeśli z Anthony'ego — palanta przez duże P — udało się zrobić nie tylko czarującego amanta, ale także jednego z naszych najulubieńszych bohaterów, to znaczy, że o przyszłość serialu zdecydowanie możemy być spokojni.