"Revolution" (1×01): Rewolucji nie ma, ale…
Michał Kolanko
6 września 2012, 21:41
Od pojawienia się pierwszych informacji o "Revolution" wokół tego projektu systematycznie narastały wielkie oczekiwania. To ma być hit tej jesieni. Po pierwszym odcinku, który trafił już do sieci, można powiedzieć jasno – rewelacji nie ma. Spoilery!
Od pojawienia się pierwszych informacji o "Revolution" wokół tego projektu systematycznie narastały wielkie oczekiwania. To ma być hit tej jesieni. Po pierwszym odcinku, który trafił już do sieci, można powiedzieć jasno – rewelacji nie ma. Spoilery!
"Revolution" ma wszystkie składniki, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić w serialach Abramsa. Jest Wielka Katastrofa lub Zdarzenie, które zmienia losy bohaterów raz na zawsze. W "Zagubionych" była to katastrofa samolotu, w "Revolution" jest to tajemnicze zdarzenie, które sprawia że przestaje działać wszystko, co opiera się na elektryczności. Mamy też Tajemnicę/Intrygę – w przypadku "Zagubionych" ta tajemnica związana jest z wyspą, a w "Revolution" szybko okazuje się, że są ludzie, którzy dzięki specjalnym medalionom mogą na małym obszarze z powrotem "włączyć" prawa fizyki i elektryczność.
Są też oczywiście flashbacki (w "Revolution" do momentu, w którym zaczyna się katastrofa), a także Bohaterowie kontra Inni/Źli – w "Revolution" jest to jedna z paramilitarnych grup sprawujących władzę po upadku rządu centralnego. Podobieństw jest więcej – w "Revolution" na początku widzimy katastrofę samolotu, a ludzie z tajemniczymi medalionami komunikują się ze sobą przy pomocy systemu, który wygląda identycznie jak system komputerowy służący do komunikacji na wyspie w "Zagubionych".
To, co sprawdza się w pierwszym odcinku, to klimat i stworzony świat. Widać rozmach i dbałość o detale, a także spójną wizję tego, jak może wyglądać ludzkość wrzucona nagle w średniowiecze. Można się oczywiście zastanawiać, dlaczego np. nikt w tym świecie nie korzysta z silników parowych, ale ogólnie świat "Revolution" działa. Klimat natychmiast przypominał mi Fallouta (zwłaszcza pierwsze dwie części) – rozbita na małe wioski ludzkość, bandyci, bezwzględne grupy paramilitarne, brak centralnej władzy, konieczność korzystania z prymitywnych narzędzi i środków. To wielka zaleta "Revolution".
O wątku głównym można powiedzieć w tym momencie przede wszystkim, że jest. I jest sztampowy. 15 lat po "wyłączeniu" ludzie żyją w małych, odizolowanych osadach. W jednej z nich mieszka Ben Matheson, który wychowuje dwoje dzieci – córkę Charlie (Tracy Spiridakos) i syna Danny'ego. W pewnym momencie do osady przybywają żołnierze lokalnego watażki Sebastiana Monroe, z zadaniem odszukania Bena. W wymianie ognia Ben ginie, ale przedtem daje swojej córce misję – odnaleźć w Chicago jej wujka Milesa (Billy Burke). Jak się okazuje, Ben miał tajemniczy medalion, który może być kluczem do włączenia elektryczności z powrotem. Tak zaczyna się przygoda, która – jak na Abramsa przystało – jest sprawnie opowiedziana realizacyjnie.
Problem "Revolution" leży nie tylko w sztampowości historii, ale przede wszystkim w mało interesujących postaciach w serialu. Ani Charlie, ani jej drużyna (jest i lekarz, i spec od techniki, niczym w dobrym RPG) nie wzbudzają specjalnego zainteresowania. Tylko zapijaczony Miles, kreowany na postać w stylu Hana Solo jest nieco ciekawszy. Sztampowe postacie i sztampowa, ale sprawnie opowiedziana intryga – to nie jest dobre połączenie. Na szczęście Abrams ma dużo czasu, by pokazać że sztampowość pierwszego odcinka jest wyjątkiem, i rozwinąć serial w ciekawym kierunku. Ma ciekawy świat, i przez to potencjał do opowiedzenia ciekawych, wciągających rzeczy.
Na tę chwilę "Revolution" nie zapowiada się na hit, ale też nie jest wielkim rozczarowaniem. Zapowiada się na dobrze zrobiony serial przygodowy, jakich było już bardzo wiele. Może być jednak o wiele lepiej.