"Wspaniała pani Maisel" pokazuje w finale 4. serii, że jest najlepsza, kiedy skupia się na stand-upie — recenzja
Marta Wawrzyn
13 marca 2022, 15:35
"Wspaniała pani Maisel" (Fot. Amazon)
"Wspaniała pani Maisel" w 4. sezonie była bardzo nierówna. Za nami zdecydowanie najsłabszy sezon w historii serialu i jeden z najlepszych finałów — jeśli nie najlepszy. Uwaga na spoilery!
"Wspaniała pani Maisel" w 4. sezonie była bardzo nierówna. Za nami zdecydowanie najsłabszy sezon w historii serialu i jeden z najlepszych finałów — jeśli nie najlepszy. Uwaga na spoilery!
"Wspaniała pani Maisel" wróciła niecały miesiąc temu i już zdążyła zakończyć swój 4. sezon, który mignął błyskawicznie, choć do najbardziej udanych nie należał. Tak jak napisałam w recenzji dwuodcinkowej premiery, serial bardzo mocno skręcił w kierunku guilty pleasure i jeśli tylko to zaakceptujemy, wciąż możemy się nieźle na nim bawić. W praktyce bywało z tym jednak różnie, bo nagromadzenie banalnych wątków zaczęło mnie irytować. Dlatego cieszę się, mogąc powiedzieć, że finałowy odcinek, "Jak się dostać do Carnegie Hall", do banalnych zdecydowanie nie należał.
Wspaniała pani Maisel i niesamowity Lenny Bruce
Spuśćmy więc zasłonę milczenia na liczne bzdurki, którymi zostaliśmy uraczeni także i w 7. odcinku — choć Milo Ventimiglia oczywiście zawsze jest mile widziany — i skupmy się na najważniejszym, czyli finałowym spotkaniu Midge Maisel (Rachel Brosnahan) i Lenny'ego Bruce'a (Luke Kirby) w czasie burzy śnieżnej oraz lawinowo postępujących po sobie wydarzeniach z tą cudowną, skomplikowaną parą. Tak było od początku — kiedy "Wspaniała pani Maisel" skupiała się na stand-upie i stand-uperach, z naciskiem na tę właśnie dwójkę, nie dało się od serialu oderwać oczu.
Ostatni występ Midge w klubie ze striptizem, w którym bohaterka spontanicznie zahacza o tematy egzystencjalne, przerażona, że jej były, ale wciąż istotny w jej życiu teść (Kevin Pollak) może umrzeć, należy do jej najlepszych w całym serialu. Wśród publiczności zapada wymowna, poruszająca cisza, a Lenny Bruce pojawia się w idealnym pod każdym względem momencie. Występ Luke'a Kirby'ego w tym odcinku to czysta perfekcja. Wystarczy spojrzeć na samą hotelową scenę uwodzenia — zawarty jest w niej cały urok komika o smutnych oczach, który nie mając innych argumentów zawsze może po prostu poprosić kobietę, żeby mu pokazała swój sceniczny gorset. Tę niezwykłą dla niego kobietę, której przyjaźń bardzo sobie ceni, ale z którą ma też tak nieodpartą chemię, że dosłownie szkoda to zmarnować.
Po czterech sezonach krążenia wokół tematu Amy Sherman-Palladino i Daniel Palladino postanowili sprawić widzom niespodziankę i jednak skonsumować tę relację, w której zawsze najważniejsze było jedno — że on traktował ją jak równą sobie partnerkę w komedii. I był w zasadzie jedynym mężczyzną w branży, który tak na nią patrzył i który autentycznie zachwycał się tym, co ona ma do powiedzenia na scenie, jednocześnie dosłownie pożerając ją wzrokiem. Ich scena seksu, a zwłaszcza to, co się działo przed (oczywiście, że on zawsze będzie pamiętał, że ona jest przede wszystkim zabawna!) oraz po (oczywiście, że ona musiała znaleźć coś, co wskazuje, że happy endu nigdy tu nie będzie), wypadło rzeczywiście perfekcyjnie. Tym bardziej że to raczej nie pójdzie w kierunku romantycznej relacji — Lenny Bruce pojawił się, aby w odpowiednim momencie dać Midge kopa i popchnąć ją do przodu.
Wspaniała pani Maisel musi iść wreszcie do przodu
Skoro jesteśmy przy występie Kirby'ego, nie da się ukryć, że jeszcze raz — po doskonałym "All Alone" w finale 2. sezonu — udało się odtworzyć magię komedii Bruce'a. Komedii bardzo odważnej, błyskotliwej, bezkompromisowej, dotykającej spraw, o których w latach 50. i 60. nie wypadało mówić publicznie: seksu, religii, polityki, kwestii rasowych. Oby Kirby został zauważony po tym sezonie przez gremia rozdające nagrody w branży telewizyjnej, bo zdecydowanie tym jednym odcinkiem sobie na to zasłużył. Zwłaszcza że po oczarowaniu najpierw Midge, a potem tysięcy ludzi w Carnegie Hall, skręcił w bardzo dramatycznym kierunku, uzmysławiając głównej bohaterce, że robi błąd, nie godząc się na niektóre kompromisy.
To, co Lenny Bruce wykrzyczał do Midge na scenie Carnegie Hall, zapewne zostanie z nami w 5. sezonie i wyznaczy drogę ku finałowi — w którym, myślę, że nie ma co do tego wątpliwości, Midge osiągnie w stand-upie sukces, na jaki zasługuje. Ostatnia scena to wyraźny znak, że bohaterka pójdzie do przodu i to szybko. Oczywiście pytaniem pozostaje, czy nie zbyt szybko, biorąc pod uwagę dotychczasowy rozwój fabuły — bo przecież za nami dwa sezony, kiedy sprawy stały właściwie w miejscu.
Mam wrażenie, że wielki sukces odniesiony na przestrzeni ostatnich ośmiu odcinków może nie wypaść naturalnie, skoro chwilę wcześniej osiem odcinków zajęło serialowi błąkanie się po klubach ze striptizem. Decyzję o końcu "Wspaniałej pani Maisel" po 5. sezonie moim zdaniem podjęto już po nakręceniu czwartego i może być jak z finałowymi odcinkami "BoJacka Horsemana", gdzie niby wszystko zamknięto jak należy, a nawet całkiem satysfakcjonująco, ale jednocześnie nie dało się pozbyć wrażenia, że w finałowej serii ściśnięto podróże bohaterów zaplanowane jeszcze na kilka sezonów. Czy rzeczywiście tak będzie, to się dopiero okaże.
Wspaniała pani Maisel — w kierunku finału serialu
Pytanie brzmi, co państwo Palladino mają jeszcze zaplanowane dla Midge. Wydaje mi się, że serial nigdy nie miał dotrzeć do samego momentu śmierci Lenny'ego Bruce'a (w tym momencie początek roku 1961, Bruce zmarł w sierpniu 1966) ani nie planował połączenia go z Midge głębszą relacją romantyczną. Gdyby patrzeć na tutejszą fabułę przez pryzmat "Gilmore Girls", obstawiałabym, że Joel (Michael Zegen) miał być dla Midge zarówno Lukiem, jak i Christopherem. Amy Sherman-Palladino sugerowała już, że oni pobrali się za wcześnie, wskoczyli w małżeństwo jako para dzieciaków i teraz muszą dorosnąć — każde osobno.
Czy prowadzić to będzie do odkrycia, że jednak chcą być ze sobą? Takie odnoszę wrażenie, patrząc również na rozwój sytuacji z Mei Lin (Stephanie Hsu) — ani ona, ani Joel nie wyglądają na zbyt zachwyconych następnym etapem w życiu, w którym pobierają się i razem wychowują dziecko. Mei Lin to dodatkowa komplikacja, nie osoba, z którą Joel spędzi resztę życia. Czy dlatego, że on nadal chce spędzić resztę życia z Midge? Prawdopodobnie. Pytanie tylko, czy serial pójdzie tą, jakże oczywistą drogą, czy jednak postawi na inne rozwiązanie i na przykład pokaże, że szczęśliwe — czy choćby udane — życie osobiste rzadko idzie w parze z sukcesem w stand-upie.
Większość wydarzeń z 4. sezonu "Wspaniałej pani Maisel" niestety aż szkoda komentować. Wątki Abe'a (Tony Shalhoub) i Rose (Marin Hinkle) pełniły w tym sezonie głównie role komediowe — a dokładniej role raz mniej, raz bardziej udanych komediowych zapychaczy. Susie (Alex Borstein) otworzyła prawdziwy komediowy dom wariatów, co momentami oglądało się nawet przyjemnie — państwo Palladino to mistrzowie komedii na sterydach — ale znów, było to straszliwie miałkie. Występy Kelly Bishop i Mila Ventimiglii z "Gilmore Girls" miały swój urok, ale były bardzo, bardzo krótkie. A w całym tym chaosie i natłoku mało istotnych zdarzeń nasza główna heroina ciągle gdzieś się gubiła, dopóki Lenny Bruce jej nie odnalazł.
Jest jeszcze jeden problem — otóż "Wspaniała pani Maisel", jako serial osadzony w epoce gwałtownych przemian społecznych, jaką były lata 60. i ich okolice, ma pewną odpowiedzialność. Tę samą, którą takie produkcje, jak "Mad Men" czy nawet "Masters of Sex" potrafiły udźwignąć, opowiadając w pięknym opakowaniu brzydką prawdę o tamtych czasach. "Wspaniała pani Maisel" robi to tylko czasem i raczej mimochodem, na pierwszym planie stawiając absurdalnie bezproblemowe życie elit z Manhattanu. Owszem, kiedy przypomina sobie, że nie jest tylko śliczną bajeczką, potrafi mocno skomentować ważne sprawy. Ale kiedy porównuję obecne odcinki do świetnego 1. sezonu, to wydaje mi się, że proporcje miały być inne i zachwiały się po drodze. I to też jest coś, z czym twórcy muszą się zmierzyć przed ostatnim sezonem.