"Peacemaker" udowadnia, że nigdy nie ma złej pory na rock'n'roll – recenzja serialu HBO Max
Mateusz Piesowicz
8 marca 2022, 09:02
"Peacemaker" (Fot. HBO Max)
Superbohater, antybohater czy zwyczajny idiota? Peacemaker ma coś z każdego i choć nie dodaje mu to powagi, czyni go naprawdę wyjątkową postacią. A cała reszta to już czysty fun.
Superbohater, antybohater czy zwyczajny idiota? Peacemaker ma coś z każdego i choć nie dodaje mu to powagi, czyni go naprawdę wyjątkową postacią. A cała reszta to już czysty fun.
Jeśli oglądaliście "Legion samobójców: The Suicide Squad" (nie mylić ze znacznie mniej udanym "Suicide Squad"), to pewnie pamiętacie stamtąd osiłka, który w imię pokoju był gotów zabić każdego mężczyznę, kobietę i dziecko stojące mu na drodze. Jeśli nie, to radzę poznać lub przypomnieć sobie film Jamesa Gunna – bez niego ominie was sporo informacji, które przydadzą się przy oglądaniu serialowego spin-offu autorstwa tego samego twórcy. A "Peacemaker" to wbrew pozorom nie jest coś, co powinniście sobie łatwo odpuścić.
Peacemaker to spin-off Legionu samobójców
Chwila. Serial o mięśniaku w przyciasnym wdzianku i lśniącym wiadrze na głowie ma być warty obejrzenia? Czy ktoś tu zwariował? Pytanie jest całkiem zasadne, choć akurat bardziej niż do mnie należy je kierować do twórców superbohaterskiej produkcji HBO Max. Tych o utratę rozumu można podejrzewać już w momencie, gdy wybrzmiewają pierwsze dźwięki "Do Ya Wanna Taste It" zespołu Wig Wam, za którymi podąża roztańczona czołówka serialu. Lepiej się do niej przyzwyczajcie, bo piosenka i choreografia będą za wami długo chodzić, a to dopiero przedsmak zabawy.
Oczywiście znając styl Jamesa Gunna, można było zakładać, że jego serial nie będzie standardową historią superbohaterską. Mam jednak wrażenie, że nawet miłośnicy "Legionu samobójców" czy "Strażników Galaktyki" mogą się zdziwić tym, co tu zobaczą (i usłyszą!). O komiksowych purystach nie wspomnę, bo tych przy "Peacemakerze" czeka poważna próba wytrwałości.
Wszystko dlatego, że jego twórca i scenarzysta, a w większości z ośmiu odcinków (widziałem wszystkie) również reżyser, nie tylko znów przesunął granicę, której wydawałoby się, że poważni przedstawiciele gatunku nie mają już prawa naruszać. On ją przeskoczył i pognał dalej, nie oglądając się absolutnie na nikogo. Niechcący wyszła mu przy tym najlepsza rzecz, jaka dotąd przydarzyła się DC Extended Universe, lepsza nawet od poprzedzającego ją filmu.
A o co właściwie chodzi? Akcja serialu zaczyna się po wydarzeniach z filmu, w którym Peacemaker, a właściwie Christopher Smith (John Cena), posłużył ostatecznie za antagonistę ślepo wypełniającego polecenia Amandy Waller (Viola Davis), co musiało się dla niego źle skończyć. Wylądował więc w szpitalu, a do tego nie odzyskał wolności, o czym szybko się przekonuje, gdy do jego mieszkania wpadają agenci A.R.G.U.S. Wybór jest prosty – albo pomaga im wypełnić dziwną misję, albo wraca do więzienia. Ewentualnie może jeszcze zginąć przez eksplozję ładunku w swojej głowie. Chcąc nie chcąc, Peacemaker dołącza więc do zespołu zajmującego się tajemniczym Projektem Motyl.
Peacemaker, czyli jeden wielki żart, ale z duszą
Więcej informacji na temat fabuły jest zupełnie zbędne, bo jak się pewnie domyślacie, ta do wyszukanych nie należy. O wiele mocniejszym punktem serialu są jego bohaterowie, na czele z tytułowym obrońcą pokoju za wszelką cenę. Takie podejście nie musiało jednak wypalić, zwłaszcza że Peacemaker jest tutaj dokładnie tym, kim był w filmie – o nic niepytającym zabójcą na zlecenie i stuprocentowym dupkiem z mózgiem przeżartym konserwatywną ideologią. I jak kogoś takiego polubić?
Twórcy mieli o tyle łatwiejsze zadanie, że w "Legionie samobójców" nie mieliśmy okazji poznać Peacemakera równie dobrze, co pozostałych. Do zapisania pozostawała więc czysta karta, ale wątpliwości mimo to nie brakowało. W końcu facet wyglądał na stuprocentową karykaturę, zabawną w swoim oderwaniu od schematu, ale nie skrywającą niczego pod powierzchnią. Biorąc to pod uwagę, powierzanie akurat jemu własnego serialu nie wydawało się najlepszym pomysłem. Bo ile można ciągnąć ten sam dowcip?
Okazuje się, że wystarczająco długo, żeby wystarczyło na przynajmniej dwa sezony (kontynuacja została już zamówiona), co jednak nie jest najistotniejsze. Większe znaczenie ma fakt, że Gunn i w dużej mierze Cena wykonali kawał roboty, uczłowieczając Peacemakera, dodając jego postawie kontekst, a jego samego obdarzając emocjami i sprawiając, że widzowie mogą nawet zacząć mu współczuć. Jak? Żart polega na tym, że wcale nie było to takie trudne. Wystarczył okropny ojciec, trauma z dzieciństwa i bielik amerykański.
Banał? Poza orłem – zdecydowanie tak. Rzecz w tym, że tutaj sprawdza się on idealnie, bo został wyolbrzymiony dokładnie tak samo, jak reszta tej pokręconej historii. Ojciec Chrisa, Auggie (Robert Patrick, "Perry Mason"), nie jest więc po prostu złym rodzicem – to dosłownie nazista, okazujący synowi od małego pogardę lub zwykłą nienawiść. Dodając do tego bolesną przeszłość, za którą bohater do dziś pokutuje, otrzymujemy już dość, żeby uznać jego psychikę za pobojowisko. Serial tymczasem wciąż dostarcza na to nowych dowodów, zwłaszcza osobiście za sprawą Peacemakera, zmagającego się z nieznanymi sobie emocjami i rosnącym poczuciem odrazy do siebie samego.
Peacemaker to świetna zabawa w kiepskim guście
Wszystkie te poważniejsze momenty są natomiast zmiksowane z komediową jazdą bez trzymanki, podczas której bez przerwy przypomina nam się, że tytułowy bohater, nawet gdy już wzbudza sympatię, wciąż pozostaje kompletnym idiotą. Zapomnijcie więc o scenariuszowej równowadze. "Peacemaker" to w pierwszej, drugiej i trzeciej kolejności odjechana, podlana czarnym humorem i przerysowaną akcją zabawa, a dopiero potem na horyzoncie pojawia się coś więcej. Co nie znaczy, że można to zignorować i uznać za zbędny przerywnik.
Momenty refleksji nie tylko nie zakłócają groteskowej rozrywki – one wręcz nadają jej znaczenia, wynosząc serial o co najmniej poziom nad bezmyślną nawalankę. Gunnowi udała się trudna sztuka sprawienia, że karykaturalna postać nabrała charakteru, Cena z kolei potwierdził komediowy talent, odnajdując się nie tylko w fizycznych aspektach swojej roli. Dość powiedzieć, że wypadł wiarygodnie zarówno zmagając się z wewnętrznymi demonami Chrisa, jak też wygłaszając ze śmiertelną powagą kretyńskie, obraźliwe lub wulgarne (albo wszystko naraz) teksty, biegając po ekranie wyłącznie w białych gatkach, czy wygłupiając się na dziesiątki innych sposobów. Mówiąc w stu procentach poważnie – to naprawdę nie jest łatwa sztuka.
A trzeba też pamiętać, że atutem "Peacemakera" jest nie tylko tytułowy antybohater, ale również drugi plan. Dowodzący ekipą, poważny Murn (Chukwudi Iwuji, "Designated Survivor"), twarda i niedostępna Hartcourt (Jennifer Holland, "American Horror Story"), służący za obiekt złośliwych żartów Economos (Steve Agee, "New Girl"), czy nowa w tym gronie Leota Adebayo (Danielle Brooks, "Orange Is the New Black") – każdy ma zaskakująco rozbudowaną charakterystykę, stanowiąc dobrą przeciwwagę dla Peacemakera, zwłaszcza gdy ten zaczyna być nieznośny, co się oczywiście zdarza. Zanim jednak zaczniecie narzekać, pomyślcie, że zawsze mogło być gorzej i mogliśmy dostać serial o Vigilantem (Freddie Stroma, "Bridgertonowie"), który jakimś cudem jest jeszcze większym durniem.
Peacemaker — czy warto oglądać serial HBO Max?
Prawda o "Peacemakerze" jest natomiast taka, że akceptując wpisaną w jego fundamenty niedorzeczność, a także liczne niedoskonałości (od dziur logicznych i scenariusza trzymającego się na słowo honoru, do wyraźnych braków budżetowych), można się przy nim bardzo dobrze bawić i nie zawsze będzie to zabawa nieskażona jakąkolwiek myślą. Bo mimo że pod względem brania siebie na serio na pewno bliżej mu do "Doom Patrolu" niż Snyderowej "Ligi Sprawiedliwości", nie da się nie zauważyć, że kpina jest tutaj podszyta różnego rodzaju emocjami, a niekiedy nawet smutkiem, wyglądającym z bardzo zaskakujących miejsc.
Jeżeli więc zamierzacie się wybrać na tę rockandrollową przejażdżkę, możecie szykować się na niespodzianki na każdym kroku, z których pełną satysfakcję wyniesiecie po uodpornieniu się na idiotyzm. Nie zaszkodzi też porzucenie wrażliwości, bo humor i akcja w "Peacemakerze" nie mają nic wspólnego z subtelnością. Jest krwawo, wulgarnie, często obrzydliwie i niemal zawsze w złym guście (hair metal!), choć z zaznaczeniem, że twórcy nie idą na łatwiznę, szukając pomysłowych rozwiązań. Na tyle skutecznie, że na koniec wielu widzów będzie się pewnie zastanawiać, po co im właściwie ci śmiertelnie poważni superbohaterowie. No właśnie, po co?