"Obsesja Eve" to już tylko mgliste wspomnienie dawnej pasji – recenzja pierwszych odcinków 4. sezonu
Mateusz Piesowicz
28 lutego 2022, 10:28
"Obsesja Eve" (Fot. BBC America)
Szybki start, a potem pasjonujący rajd do mety? Chcielibyśmy, ale początek finałowego sezonu "Obsesji Eve" w najmniejszym stopniu nie nastroił nas optymistycznie do ciągu dalszego.
Szybki start, a potem pasjonujący rajd do mety? Chcielibyśmy, ale początek finałowego sezonu "Obsesji Eve" w najmniejszym stopniu nie nastroił nas optymistycznie do ciągu dalszego.
Zaczęło się od rewelacyjnego 1. sezonu, którym z miejsca zachwycił się cały serialowy świat. Potem była kontynuacja, stanowiąca w znacznej części powtórkę z rozrywki, ale wciąż trzymająca wysoki poziom. Widoczne gołym okiem problemy pojawiły się w serii numer trzy, gdy historia ewidentnie straciła impet, szukając na siebie innego pomysłu. Czy w ostatnim sezonie udało się go znaleźć i "Obsesja Eve" zmierza znów w dobrym kierunku?
Obsesja Eve sezon 4, czyli pozorowane zmiany
Niestety, ale dwa premierowe odcinki (dostępne już na HBO GO, cały sezon będzie liczył osiem) finałowej odsłony serialu nie wskazują na to, by jego już czwarta showrunnerka, którą została Laura Neal ("Turn Up Charlie"), odnalazła skuteczny sposób na przywrócenie mu dawnej świetności. Przeciwnie, powrót do Eve (Sandra Oh) i Villanelle (Jodie Comer) wypadł bardzo blado, z rzadka przypominając historię, która nie tak znowu dawno potrafiła nas zaskakiwać, bawić i hipnotyzować jak mało co w telewizji.
Starając się widzieć szklankę do połowy pełną, mógłbym napisać, że ma to swoje dobre strony. W końcu sam swego czasu narzekałem, że "Obsesja Eve" zaczyna kręcić się w kółko, a tutaj proszę bardzo – zmiany, zmiany, zmiany. Rzecz w tym, że wszystkie serialowe rewolucje są pozorne, co widać dosłownie od pierwszych scen premierowego odcinka, gdy tajemniczą motocyklistką okazuje się nie naturalna kandydatka, czyli Villanelle, lecz Eve. Naprawdę, jedynym zaskoczonym tym widokiem mógł być Konstantin, a to i tak tylko dlatego, że Kim Bodnia jest świetnym aktorem i potrafi udawać, że nie uważał przy poprzednich sezonach.
Już tak mierne jak na tutejsze standardy otwarcie stanowiło sygnał ostrzegawczy, ale nie będziemy przecież oceniać serialu po jednej sekwencji, prawda? Wiemy, że Eve jest żądna zemsty na Dwunastce, co stanowi jakiś tam punkt zaczepienia, a co słychać u naszej ulubionej morderczyni? Villanelle na pierwszy rzut oka mogłaby wyglądać, jakby rzeczywiście szczerze starała się porzucić dotychczasowe życie. Mieszkanie z pastorem i jego córką, pełne (a nawet nadmierne) oddanie życiu według biblijnych nakazów, zaangażowanie we wspólnotę. Tak, to wszystko mogłoby nas zmylić, gdyby nie fakt, że mamy 4. sezon i już to przerabialiśmy.
Obsesja Eve w 4. sezonie nudna jak nigdy dotąd
Zamiast dynamicznego początku i szybkiego ruszenia naprzód dostaliśmy więc kolejny etap wciąż prowadzącej donikąd opowieści o stojącej w miejscu relacji głównych bohaterek. Jasne, obydwie bardzo się zmieniły od swojego pierwszego spotkania, ale na litość – wiemy to od dawna! Tymczasem twórczyni wydaje się tego jakby niczego nie zauważać, przekonując nas do oczywistości i nijak nie potrafiąc nadać kolejnym wydarzeniom znaczenia.
Tego z czasem wręcz ubywa, gdy orientujemy się, że od rozstania Eve i Villanelle na moście pod koniec poprzedniego sezonu oprócz okoliczności nie zmieniło się tak naprawdę nic. Ot, pierwsza tropi Dwunastkę, urozmaicając sobie codzienność z nowym partnerem, Yusufem (Robert Gilbert), druga wmawia sobie, że może zostać wzorową chrześcijanką, nabierając jednak na to wyłącznie biedną, zadurzoną w niej May (Zindzi Hudson). Ani jedno, ani drugie nie prowadzi do niczego nowego, zaskakującego albo chociaż w miarę intrygującego. No chyba że interesuje was polowanie na stojącą za wszystkim przestępczą organizację, ale udawanie, że właśnie to jest w "Obsesji Eve" najważniejsze, byłoby obrazą dla tego serialu.
Serialu, który przecież od samego początku stał pokręconymi relacjami swoich bohaterek, potrafiąc się na nich oprzeć nawet wtedy, gdy wszystko inne w nim kulało. Teraz ta podpórka zniknęła, a twórczyni nie była w stanie w ciągu dwóch odcinków przedstawić pół powodu, dlaczego uznała to za słuszne rozwiązanie. Ba, jedyna wspólna scena Eve i Villanelle w tym czasie dowiodła czegoś odwrotnego, niż nas przekonywano – żadna z kobiet się tak naprawdę nie zmieniła, co więcej, obydwie doskonale zdają sobie z tego sprawę. To po co nam w ogóle to wszystko? Żeby Sandra Oh mogła posiłować się z przystojniakiem, a Jodie Comer miała okazję zagrać brodatą Panią Jezus?
Obsesja Eve sama pozbawiła się mocnych punktów
Brak postępów na linii Eve – Villanelle nie tylko nikomu i niczemu w "Obsesji Eve" nie służy, ale też sprawia, że serial staje się potwornie nużący i sam pozbawia się największych atutów. Bo co z tego, że Eve jest kompletnie inną osobą (przypomnijcie sobie ją z początków serialu, a tym bardziej docenicie Sandrę Oh), skoro zamiast w innym ułożeniu jej stosunków z Villanelle wykorzystuje się to w mdłej historii szpiegowskiej? Albo że relacja stylowej morderczyni z wiarą ma potencjał, jeśli kończy się ją w najbardziej oczywisty sposób, wracając do punktu wyjścia?
Trudno znaleźć wytłumaczenie dla takich wyborów, tym bardziej że rozbudowany drugi plan ma do zaoferowania jeszcze mniej. Carolyn (Fiona Shaw) umierająca z nudów w roli attaché kulturalnej na Majorce oddaje bardzo dobrze uczucia, jakie towarzyszyły mi podczas śledzenia jej wątku, także już po zmianie klimatu na chłodniejszy. Konstantin poza wspomnianym początkiem zniknął, z czego skorzystała Hélène (Camille Cottin), otrzymując nieco większą rolę, choć trudno powiedzieć po co. To samo tyczy się niejakiej Pam (Anja Vasan), której przydługiego udziału nie umiem wyjaśnić inaczej, niż szykowaniem gruntu pod ewentualny spin-off, o którym mówi się już od dawna.
Na razie jednak wypadałoby się skupić na głównej historii, bo ta im bliżej końca, tym bardziej zaciera dobre wrażenie, jakie mogliśmy sobie dotychczas o "Obsesji Eve" wyrobić. Bohaterki jak utknęły w martwym punkcie swojej relacji, tak tkwią w nim nadal, na dodatek z dala od siebie. Widzów usilnie próbuje się zainteresować niemającym w sobie grama życia wątkiem Dwunastu, emocji na ekranie nie ma za grosz, a jakby wszystkiego było mało, zniknęły nawet charakterystyczne dla serialu cudowne stroje i wszelkie przejawy wyjątkowości. Tam gdzie kiedyś płonął ogień, podsycany pełną dzikiej pasji zabójczą zabawą Eve i Villanelle, teraz dogasają ostatnie ogniki. A ja wcale nie mam przekonania, że w ciągu najbliższych tygodni posypią się z nich jeszcze jakieś iskry.