"The Walking Dead" zaczyna wyglądać, jak na finał przystało – recenzja premiery drugiej części 11. sezonu
Mateusz Piesowicz
21 lutego 2022, 23:01
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
Jeśli twórcy "The Walking Dead" szykowali wzrost formy przed metą, to wybrali bardzo dobry moment. Powrót serialu zatarł ostatnie złe wrażenia i każe czekać na więcej. Spoilery.
Jeśli twórcy "The Walking Dead" szykowali wzrost formy przed metą, to wybrali bardzo dobry moment. Powrót serialu zatarł ostatnie złe wrażenia i każe czekać na więcej. Spoilery.
Też mieliście do tej pory poczucie, że choć finał "The Walking Dead" był z każdym odcinkiem 11. sezonu coraz bliżej, nijak nie znajdywało to odzwierciedlenia w fabule? Bo ja tak, przez co cała, w sumie nie najgorsza pierwsza część ostatniej serii nie za bardzo utkwiła mi w pamięci. Ot, kolejna odsłona tej samej historii, ani szczególnie lepsza, ani inna od poprzednich. Po serialu kończącym (w tej formie) swój 12-letni żywot oczekiwałem czegoś choć trochę bardziej wyjątkowego – chyba w końcu to dostałem.
The Walking Dead sezon 11B – znów nowe otwarcie
I nie mam bynajmniej na myśli fajerwerków, którymi całkiem dosłownie żegnaliśmy się z serialem przed przerwą, co było zwyczajnie głupie – nawet jak na "The Walking Dead". Dobrze więc, że w otwierającej drugą (z trzech) 8-odcinkowych odsłon tego sezonu godzinie szybko załatwiono sprawę, na dzień dobry serwując nam eksplodujące trupy z małym dodatkiem w postaci jednego Żniwiarza. Jeszcze lepiej, że nie była to główna atrakcja "Bez wyjścia", od razu ginąc w szybko nabierającej tempa akcji. Akcji, co warto podkreślić, dobrze skonstruowanej, w miarę sensownej i trzymającej w napięciu.
A nie trzeba na pewno nikomu przypominać, że serial AMC miewał nieraz problemy z każdym z tych elementów. Ba, to ich brak sprawił, że jesienny finał wypadł nędznie, nie potrafiąc nadać swoim wydarzeniom odpowiedniej rangi. Tutaj nie dość, że błędy zostały w dużym stopniu naprawione, to jeszcze poszczególni bohaterowie mieli co robić, nie zabrakło zaskakujących twistów, a nawet szczypty niepewności, co będzie dalej. Naprawdę!
Brzmi to wszystko jak serial, którym "The Walking Dead" nie było już od dłuższego czasu, a to o tyle niespodziewana wiadomość, że kompletnie nic jej nie zapowiadało. Wręcz przeciwnie, bo urwane poprzednio bez ładu i składu wątki wyglądały na zapychacze, które po powrocie zakończy się raz-dwa i przejdzie do istotniejszych spraw. Tymczasem zarówno atak na Meridian, jak i chaos w Alexandrii nabrały charakteru, a ten pierwszy okazał się dodatkowo istotniejszy, niż można było przypuszczać.
The Walking Dead, czyli chaos, akcja i napięcie
Przede wszystkim w oczy rzucało się to, co ostatnio twórcom zupełnie nie wyszło, czyli umiejętne skoordynowanie dwóch równoległych historii. Mimo że narracja wciąż przeskakiwała między jedną a drugą, zniknęło irytujące poczucie przerywania tej ważniejszej w nieodpowiednich momentach, które zastąpiło wzajemne nakręcanie się równie istotnych wydarzeń.
Z jednej strony Alexandria walcząca z żywiołem, z drugiej Daryl (Norman Reedus) ze Żniwiarzem. Przeskok do uwięzionych dziewczynek, których scenom udało się nadać dramaturgię za pomocą świetnego wykonania (podwodne zdjęcia – klasa!). Chwila wytchnienia podczas rozmowy o wierze zakończonej ostrą deklaracją jednego z duchownych. A potem znów akcja przy okazji robiącego wrażenie starcia trzy na jeden w korytarzu i idealne zwieńczenie wszystkiego one-linerem Negana (Jeffrey Dean Morgan). I taką zabawę to ja rozumiem!
Nie minęło nawet pół odcinka, a miałem wrażenie, jakby działo się więcej, niż w ośmiu poprzednich razem wziętych i kompletnie nie przeszkadzało mi, że efekty końcowe były łatwe do przewidzenia. Tempo, napięcie, realizacja – wszystko zagrało ze sobą na tyle dobrze, że nie przeszkadzały ani dziury w logice, ani dziwne przeskoki montażowe (czyżby na scenę wyciągania Aarona z piwnicy zabrakło pomysłu/sposobu?), ani poczucie, że oglądamy teraz coś, co powinniśmy zobaczyć już kilka miesięcy temu, gdyby ktoś wówczas nie uznał, że fajerwerki są fajniejsze.
Ale mniejsza już o przeszłość, zwłaszcza że resztki pamięci o niej wyparowały, gdy przyszedł czas na kulminację całego wątku Żniwiarzy z Maggie (Lauren Cohan) w roli głównej. O ile z powodu zwykłej sympatii do bohaterki nie mogę powiedzieć, żebym był wielkim fanem ścieżki, jaką obrali dla niej twórcy, o tyle jeśli chodzi o jej ocenę, to ta musi być pozytywna. Mimo że od momentu jej powrotu do serialu trochę już minęło, w gruncie rzeczy dopiero teraz w jasny sposób przedstawiono jej motywację i trzeba przyznać, że ta jest całkiem przekonująca.
Nie chodzi bowiem ani o Negana, ani o ochronę syna i swoich ludzi – przynajmniej nie całkiem. Decydującym czynnikiem w jej przypadku wydaje się po prostu krzywda i potrzeba jej wyrównania. Nie zemsta, bo ochotę na nią Maggie potrafi opanować, może nawet się jej pozbyć, czego dowodzi współpraca z zabójcą męża. Niemożliwe staje się dopiero odsunięcie od siebie przekonania, że za wyrządzoną krzywdę trzeba sprawiedliwie odpłacić.
Przykłady dostawaliśmy na każdym kroku. Od sprzeczek z Neganem — dawno już nie słyszałem w "The Walking Dead" równie dobrych i znaczących dialogów — do tych znacznie bardziej dosłownych. Elijah (Okea Eme-Akwari) stracił siostrę, więc jej zabójca musi zginąć. Żniwiarze mordowali, więc sami muszą umrzeć. Kompromis, a nawet zwykła przyzwoitość przestały mieć dla Maggie znaczenie, bo wycierpiała tyle, że nie widzi w nich opcji. Tą jest tylko wyrównanie długów, nieważne jak długo trzeba na nie czekać, z czego doskonale zdaje sobie sprawę Negan.
The Walking Dead szykuje grunt pod zakończenie?
Negan, w którym Maggie mogła się przejrzeć jak w lustrze. Ten był już bowiem na jej miejscu – tak samo jak ona wyrównywał krzywdy, przy czym kierowało nim identyczne poczucie wymierzania sprawiedliwości. Oczywiście z dodatkiem szalonego stylu, jakiego Maggie nie ma, ale co tylko potwierdza, jak świetną robotę wykonuje tu Jeffrey Dean Morgan, bezwzględnie najmocniejszy aktorski punkt serialu.
Dzięki niemu nie tylko byliśmy w stanie uwierzyć w przemianę Negana, ale też w jego decyzję o odejściu. W końcu kto jak nie on wie najlepiej, że tak głęboko zakorzenionego poczucia nie załatwi się obietnicą czy odkupieniem win? Można co najwyżej długim i bolesnym procesem, którego efekty nie są jednak pewne, no i do którego Maggie, w przeciwieństwie do Negana, nikt nie zmusi. Czyżby zatem rozwiązanie było tylko jedno, a serial wyklarował nam właśnie swój ostatni akt?
Wbrew pozorom, sprawa nie jest jednak tak oczywista. Jasne, Maggie ma wszystko, żeby zostać niejednoznacznym czarnym charakterem, np. w towarzystwie równie zdewastowanego psychicznie Aarona (Ross Marquand), a rzucony na koniec 9. odcinka cliffhanger wydaje się to potwierdzać. Należy jednak wziąć pod uwagę dodatkowe czynniki, które tu pojawiły się na razie tylko w osobach wyjątkowo niepasującego do otoczenia Lance'a (Josh Hamilton) i oddziału szturmowców, ale lada moment przybiorą kształt całej, niewzbudzającej chyba niczyjego zaufania Wspólnoty. Możliwości jest zatem sporo i trudno w stu procentach przewidzieć, która zostanie wybrana, za co twórcom, zwłaszcza na tym etapie serialu, należy się uznanie.
Ale nie tylko za to, bo interesujących punktów zaczepienia dostaliśmy więcej. Był Gabriel (Seth Gilliam) i jego już nie tyle kryzys wiary, co jej całkowite odrzucenie. Był Daryl, stawiany w kontraście do Maggie jako zwolennik kompromisu (jak Rick przy konflikcie ze Zbawcami, czyż nie?). Były odejścia Negana i Leah (Lynn Collins), które nie wyglądały na pożegnania z tymi postaciami. Był wreszcie kolejny spory przeskok czasowy, pozostawiający za sobą wymagające uzupełnienia luki, co się zresztą rozpocznie już w kolejnym, zupełnie innym od premierowego i właściwie od każdego poprzedniego, ale równie dobrym odcinku.
Czy to wszystko oznacza, że "The Walking Dead" znalazło się wreszcie na właściwych torach, którymi gładko dojedzie do zakończenia? Takiego twierdzenia nie zaryzykuję, wiedząc, że do finiszu jeszcze piętnaście odcinków, podczas których mnóstwo spraw może pójść nie tak, a nawet jedna fatalna decyzja wystarczy, żeby przekreślić wszystkie dobre. Mogę jednak powiedzieć, że serialowi udało się mnie znów zainteresować – nie przelotnie, za sprawą cliffhangera czy innej taniej sztuczki, lecz dzięki intrygującej historii i złożonym postaciom. To znacznie więcej niż zakładałem przed startem sezonu. Dobrze byłoby teraz tego nie zmarnować.