"Wspaniała pani Maisel" radośnie wkracza w lata 60. i żegna binge-watching – recenzja premiery 4. sezonu
Marta Wawrzyn
20 lutego 2022, 15:03
"Wspaniała pani Maisel" (Fot. Amazon)
"Wspaniała pani Maisel" powraca z 4. sezonem, w którym wszystko jest niby po nowemu, ale tak naprawdę po staremu. Największa zmiana to odcinkowy model emisji, który cieszy nie tylko twórców.
"Wspaniała pani Maisel" powraca z 4. sezonem, w którym wszystko jest niby po nowemu, ale tak naprawdę po staremu. Największa zmiana to odcinkowy model emisji, który cieszy nie tylko twórców.
Na ten powrót czekaliśmy naprawdę długo. "Wspaniała pani Maisel" ostatnio była widziana na ekranach w grudniu 2019 roku i aż dziwnie patrzeć, że podczas gdy w naszym świecie upłynęła w tym czasie cała epoka, w świecie serialu nie zmieniło się nic. Nie dość że 4. sezon zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie skończył się poprzedni, to jeszcze twórcy, Amy Sherman-Palladino i Dan Palladino, niespecjalnie przejęli się krytyką. 3. sezon "Wspaniałej pani Maisel" był piękną, ale totalnie pustą w środku błyskotką, i nowe odcinki wskazują, że obrany kierunek pozostanie ten sam. Co oczywiście nie znaczy, że nie warto tego serialu oglądać — ale w tym momencie wypada oceniać go już w kategoriach guilty pleasure.
Wspaniała pani Maisel coraz bliżej guilty pleasure
Dwa pierwsze odcinki 4. sezonu są wypakowane dość szalonymi w tych realiach wydarzeniami, cudownie napisanymi dialogami, fenomenalnie zrealizowanymi scenami komediowymi i świetnymi występami tytułowej pani Maisel (Rachel Brosnahan). A jednak niespecjalnie popychają akcję do przodu, każąc bohaterom kręcić się w kółko, egzystować gdzieś poza zmianami społecznymi — a przecież to już lata 60., epoka "Mad Men"! — a momentami zamieniać się w irytujące autoparodie. "Wspaniałą panią Maisel" czasem ogląda się jak przydługi, zrobiony na bogato skecz, a to, jak wiele będziemy z tego czerpać frajdy, zależy od naszych oczekiwań.
Nie przeczę, że wciąż znakomicie się bawię, oglądając błyskotliwe stand-upy Midge — w 4. sezonie mocno wypakowane przekleństwami, niestety nie tak barwnymi jak w "Veepie" czy "Suksesji" — czy też takie sceny, jak ta z powrotem z lotniska i pozbywaniem się w taksówce starej wersji siebie, wraz z całym odzieniem, ale bez bielizny. Radosna komedia na sterydach à la Palladino ma się świetnie — Amy Sherman-Palladino wciąż pisze rewelacyjne, przezabawne dialogi, aktorzy odtwarzają je w zawrotnym tempie, a Daniel Palladino cały ten bałagan wyśmienicie reżyseruje. Choć warto w tym miejscu zauważyć, że małżonkowie showrunnerzy potrafią też zamienić się rolami, bo scena, w której bohaterowie wrzeszczą do siebie podczas przejażdżki na diabelskim młynie, to reżyserskie dzieło Amy.
Trudno nie podziwiać naturalności, z jaką funkcjonuje ostro przerysowany światek pani Maisel. Trudno też nie zachwycać się oprawą — "Wspaniała pani Maisel" była i jest jak kolorowy zawrót głowy, a oglądając nowe odcinki, nie da się poznać, że kręcono je w czasach pandemicznych ograniczeń. Oczywiście, Midge nie występowała przed dwutysięczną publicznością, ale sceny w klubach czy szaleństwo na Coney Island wyglądają tak jak zawsze. Czyli jak bardzo droga błyskotka.
Wspaniała pani Maisel piękna, ale pusta w środku
Zachwycając się warstwą realizacyjną i energią emanującą z każdej sceny, trudno jednak nie dostrzec, jak mało jest we "Wspaniałej pani Maisel" treści. Na początku sezonu bohaterka oznajmia, że teraz pójdzie na całość w swoich stand-upach i nie będzie za nic przepraszać — i oby to była zapowiedź skrętu w ostrzejszym, feministycznym kierunku. Midge, mówiąca bez ogródek to, co myśli, to jeden z powodów, dla których pokochaliśmy serial. To też — w samym serialu — jeden z powodów jej szybkiego sukcesu scenicznego. Ze zrozumiałych względów może mieć z tym problem ktoś taki jak Shy Baldwin (Leroy McClain), nam jako widzom ma prawo jednak zależeć, żeby bohaterka w swojej komedii faktycznie zaczęła iść tą drogą co Lenny Bruce (Luke Kirby). To jedyny sposób, żeby serial nie stracił pazura.
Fabułę coraz trudniej jest komentować, bo samo jej istnienie jest już dość umowne. Midge stawia na karierę, zapomina o dzieciach i płacze, kiedy nie dostaje mleka pod drzwi, dodajmy, że za darmo. Jej rodzice, Abe (Tony Shalhoub) i Rose (Marin Hinkle), zdziecinnieli już co najmniej sezon temu, a teraz ten kurs radośnie kontynuują, wprowadzając się do mieszkania odkupionego przez córkę i wmawiając światu, że to oni wspierają ją, a nie na odwrót. Susie (Alex Borstein) znajduje kontrowersyjny sposób na rozwiązanie problemów finansowych, ale przynajmniej pojawia się Domenick Lombardozzi z "The Wire". Joel (Michael Zegen) w pięć sekund odnosi sukces ze swoim klubem, zaskakując wszystkich wokół — bo oczywiście, że tak.
Widzowie już pewnie nie pamiętają, że Midge i Joel po pijaku wzięli ponownie ślub w Las Vegas i nie mieli czasu się rozwieść. Serial prędzej czy później to sobie przypomni, ale — biorąc pod uwagę, że 5. sezon to finał "Wspaniałej pani Maisel" — czy rzeczywiście po to, żeby ta para miała się definitywnie rozstać? Mam wrażenie, że wszystko zmierza w oczywistym kierunku, tj. państwo Maisel, mądrzejsi i doroślejsi, zejdą się pod koniec ponownie. Sama Amy Sherman-Palladino mówiła o nich, że to dzieciaki, które przedwcześnie wskoczyły w małżeństwo. Dekadę później zrobią to ponownie, ale już w pełni świadomie? Myślę, że to bardzo możliwe.
Wspaniała pani Maisel wciąż uprzywilejowana
Gorzej natomiast jest z tym dorastaniem, zarówno poszczególnych bohaterów — tutaj Joel zrobił zdecydowanie największe postępy — jak i samego serialu. Kiedy "Wspaniała pani Maisel" startowała w 2017 roku, wydawało się, że potrafi nieźle łączyć cukierkowy klimat z fabułą zahaczającą o palące kwestie społeczne. Te zaczynały się już na samej głównej bohaterce — kobiecie, która postanowiła zostać komiczką w latach 50. Dopiero potem zaczęło wychodzić na jaw to, jak powierzchownie serial traktuje problemy takie, jak seksizm, rasizm czy homofobia, i jak irytujące potrafi być uprzywilejowanie Midge i całego jej otoczenia.
W 4. sezonie to się nie zmienia — świetnie, że Midge chce mieć głos i nie boi się go użyć, ale jednak powinna mieć większą świadomość tego, iż swoim występem mogła zakończyć karierę Baldwina. To nie ona jest tutaj pokrzywdzoną stroną. Po seansie netfliksowego serialu "Kim jest Anna?" niespecjalnie mnie też bawiła sekwencja z 2. odcinka, w którym to bogata, uprzywilejowana, świetnie ubrana pannica z drogiej okolicy na Manhattanie w praktyce naciągała właścicieli drobnych biznesów, żeby zaopatrywali ją przez wiele tygodni za darmo. Po czym popłakała się, kiedy nie dostała mleka… Naprawdę trudno ją lubić w takich momentach. Jest wrażenie, że serial przebył długą drogę od czasów, kiedy Midge była porzuconą żoną bez planu na resztę życia, do czasów, kiedy beztrosko manipuluje każdym, kto nie chce spełniać jej życzeń. A twórcy zdają się być tego błogo nieświadomi.
Wspaniała pani Maisel i koniec binge-watchingu
O ile sam serial budzi we mnie coraz więcej sprzecznych uczuć — przy całej mojej miłości do dialogów, kostiumów i Rachel Brosnahan w roli Midge — nie mogłabym nie odnotować zdecydowanej zmiany na lepsze, czyli nowego modelu emisji. Twórcy mają rację, mówiąc, że ich serial nie jest stworzony do bycia wciąganym naraz. Z kolei amerykańscy krytycy powoli zaczynają — też z ulgą — wieszczyć koniec ery binge-watchingu, nazywając ją raczej anomalią niż nową normą w telewizji.
Rzeczywiście wiele na to wskazuje. Amazon początkowo szedł drogą Netfliksa, ale to zarzucił w momencie kiedy inne platformy streamingowe twardo trzymały się zasady, że jeden, dwa, najwyżej trzy odcinki na tydzień to lepszy pomysł niż cały sezon naraz. Wiadomo, że powody są biznesowe, ale też na przykład Kevin Feige z Marvela powiedział to, co my na Serialowej powtarzamy od lat — model emisji po odcinku co tydzień sprawia, że można o serialu podyskutować, zastanowić się wspólnie co dalej, pozachwycać się pomysłowością fanów z Reddita itp. Takie seriale, jak "Wspaniała pani Maisel" — które w małych dawkach potrafią być cudowne, a w dużych irytujące — niewątpliwie też zyskają. Jedyne produkcje, które mogą na tym stracić, to bezkształtne twory Netfliksa, gdzie podział na odcinki zrobił się umowny. Ale to już problem samego Netfliksa, który dziś zyskuje na tym, że utożsamił pojęcie serialu z fast foodem pożeranym w ciągu weekendu, a jutro?
Wydaje się, że odejście "Wspaniałej pani Maisel" od binge-watchingu to rzeczywiście zapowiedź powrotu do czasów, kiedy o odcinkach seriali się dyskutowało. Zwłaszcza że przecież będzie o czym — w 4. sezonie gościnnie mają pojawić się Kelly Bishop i Milo Ventimiglia z "Gilmore Girls", serial ma też zacząć zmierzać w kierunku wydarzeń, które doprowadziły do śmierci Lenny'ego Bruce'a. Na pewno będzie co komentować przez cztery tygodnie (odcinki będą pokazywane po dwa), a po drodze nie zabraknie ciekawych wypowiedzi aktorów i twórców. Mamy za co być wdzięczni pani Maisel i Amazonowi, a tymczasem trzymajmy kciuki, żeby serial odważniej poszedł do przodu i zagłębił się w problemy społeczne w Ameryce z lat 60.