"Zwyczajny Joe" chciałby być nowatorski, a przypomina hity sprzed lat – recenzja serialu dostępnego na Canal+
Natalia Grabka
15 lutego 2022, 16:03
"Zwyczajny Joe" (Fot. NBC)
Historia oparta na konstrukcie "co by było, gdyby…" może być kusząca, ale "Zwyczajny Joe", który debiutuje na Canal+, to niestety zwyczajny średniak, którego forma przerasta treść.
Historia oparta na konstrukcie "co by było, gdyby…" może być kusząca, ale "Zwyczajny Joe", który debiutuje na Canal+, to niestety zwyczajny średniak, którego forma przerasta treść.
"Zwyczajny Joe", serial NBC od Russela Frienda i Garretta Lernera – twórców pracujących w ekipach takich produkcji, jak "Dr House", "Glee", "Roswell: W kręgu tajemnic" czy "Holistyczna agencja detektywistyczna Dirka Gently'ego" — opowiada o trzech alternatywnych wersjach życia Joego Kimbreau (James Wolk, "Mad Men").
Serial rozpoczyna scena rozdania dyplomów ukończenia studiów przez tytułowego bohatera, jego przyjaciółkę Jenny Banks (Elizabeth Lail, "Ty"), nowo poznaną koleżankę Amy Kindelan (Natalie Martinez, "The I-Land") oraz kumpla od czasów przedszkola, Erica (Charlie Barnett, "Russian Doll"). Koniec szkoły i nowy etap w dorosłym życiu to widocznie dość symboliczny moment, by uświadomić sobie, jak ważne i jednocześnie trudne jest dokonywanie wyborów oraz podejmowanie decyzji przez człowieka.
Zwyczajny Joe i złożona konstrukcja narracyjna
W pierwszym odcinku twórcy nie owijają w bawełnę i po kolei, na zasadzie stop-klatek przedstawiają istotne postaci serialu, a także konfrontują głównego bohatera z pozornie błahym wyborem: jak Joe spędzi popołudnie i wieczór po uroczystości zakończenia studiów? Możliwości są trzy: przyjmie zaproszenie Jenny na imprezę na plaży i wysłucha, co ta chce mu powiedzieć, spełni oczekiwanie rodziny – przede wszystkim mamy (Anne Ramsay, "Szaleję za tobą") i wujka Franka (David Warshofsky, "Uprowadzona"), idąc z nimi na wspólny obiad, czy spotka się z Amy, której przed chwilą zwierzył się ze swojego największego marzenia, czyli zostania drugim Billym Joelem.
Jako widzowie nie musimy zbyt długo analizować, martwić się i niecierpliwić, którą z opcji wybierze Joe, bo przez 13 odcinków będziemy równolegle śledzić losy bohatera po każdej z trzech podjętych decyzji. Wydarzeniem inicjującym tę układankę jest tutaj motyw spotkania po latach (zresztą niezwykle popularny w ostatni czasie), a konkretnie po 10 latach od ukończenia studiów. Twórcy serialu wychodzą z założenia, że ta niepozorna decyzja ukształtowała późniejsze życie Joego i jego bliskich.
Spotykając się z Jenny, bohater po latach jest jej mężem i ojcem zmagającego się z niepełnosprawnością Christophera (John Gluck), a zawodowo pielęgniarzem. Wybierając obiad z rodziną, Joe idzie w ślady ojca, który zginął na służbie podczas zamachu na World Trade Center i zostaje policjantem, ale z Jenny i Amy póki co niewiele go łączy. Spędzając czas po rozdaniu dyplomów z Amy, Joe zostaje gwiazdą rocka i mężem Amy, z którą nie może mieć dzieci. Na tym etapie brzmi to dość prosto, ale po każdej z decyzji inaczej wygląda również życie wszystkich związanych z Joem postaci.
Przedstawiając konsekwencje wyborów bohatera, twórcy nie mówią nam, który z nich jest dobry, a który zły, a więc które życie jest lepsze, a które gorsze. Każda z opcji prędzej czy później uszczęśliwia lub dostarcza trosk i trudów zarówno Joemu, jak i wszystkim jego bliskim. Nic nie jest tu czarne lub białe i być może dlatego (lub po prostu dla ułatwienia widzom orientacji w historii) estetyka kadrów w zależności od tego, którą wersję życia Joego przedstawiają, opiera się na trzech różnych barwach: błękitno-zielonej, niebiesko-czarnej i czerwono-pomarańczowej.
Zwyczajny Joe – forma ponad treścią
I choć możliwość zobaczenia różnych opcji, jakie stoją przed bohaterem, jest interesującym i satysfakcjonującym dla nas, widzów, rozwiązaniem, to jednak przysparza ono nie lada wysiłku podczas seansu kolejnych odcinków. Chęć sięgnięcia po notatnik, którą nie raz możecie poczuć, ostatecznie niestety nie jest tego warta, a z pewnością nie tak warta, jak na przykład podczas oglądania "Dark" czy "Lost". Drugi z tytułów jest zresztą szczególnie bliski twórcom – Adam Davidson, reżyser wszystkich 13 odcinków, to także jeden z reżyserów kultowego serialu z 2004 roku. Mimo początkowo dużej ciekawości dalszych losów wszystkich bohaterów i bohaterek, z czasem jednak zaczęłam zastanawiać się co – prócz dość oczywistej refleksji – twórcy chcą nam przekazać. I właściwie niewiele się dowiedziałam.
Złożona narracja i pojawiające się wątpliwości dotycząc kierunku, w jakim zmierza fabuła, sprawiają wrażenie nadmiernie wydłużonego serialu, w którym forma przerasta treść. Dodatkowo, w życiu (a właściwie w trzech) Joego dzieje się tak wiele, że momentami trudno uwierzyć w przedstawione tu historie, napakowane intrygami, romansami i innymi zwrotami akcji, które widzieliśmy już na ekranie wiele razy i które – co też już wiemy – mają przede wszystkim wyciskać z nas łzy.
Zwyczajny Joe – czy warto oglądać serial
Potencjalnym atutem takiej konstrukcji narracyjnej, ale tu niestety niewykorzystanym, jest mnogość poruszanych tematów i problemów, jak na przykład obecność Latynoamerykanów w Kongresie, próba pogodzenia życia zawodowego z chorobą Parkinsona przez osobę publiczną oraz życia rodzinnego i zawodowego przez matkę osoby z niepełnosprawnością, niemożność zajścia w ciążę, brak chęci posiadania dziecka przez kobietę, marzenia i bariery dziecka z niepełnosprawnością, zdrada, biseksualizm, choroba alkoholowa, korupcja, bezdomność i wiele innych. To wręcz festiwal tematów, na którym jednak trudno zatrzymać się i zaangażować w poszczególne wątki, ponieważ twórcy mieszają nie tylko alternatywne wersje życia wielu postaci, ale i wtrącają retrospekcje.
Całość ratuje przede wszystkim obsada, która jest wręcz przezroczysta, bo trudno tu cokolwiek komukolwiek zarzucić. Dlatego kiedy już wybije was z rytmu montaż, immersję ułatwia przede wszystkim gra aktorska Elizabeth Lail, Jamesa Wolka, Natalie Martinez, Charliego Barnetta i Davida Warshofsky'ego.
W ostatecznym rozrachunku "Zwyczajny Joe" niestety nie dorównuje ani "This Is Us", które wyraźnie próbuje zastąpić w telewizji NBC, ani poprzednim produkcjom, przy których pracował duet Friend i Lerner. Choć ze swym pomysłem chciałby być jak "Lost", z mnogością tematów i problemów – jak "Dr House", z ładnymi bohaterkami i bohaterami – jak "Roswell: W kręgu tajemnic", a z reprezentacją bohaterów – jak "Glee". Do tego należy jeszcze dodać dość oczywistą refleksję, która wydaje się myślą przewodnią twórców, nie raz niepotrzebnie wybrzmiewającą w formie głosu z offu bohatera. Gdyby nie wątek kobiety, której mąż zmarł na skutek zachorowania na COVID-19, byłabym pewna, że to serial sprzed lat – być może nawet dziesięciu.