"Kim jest Anna?" to najnowszy dowód na to, że Netflix potrafi zamienić wszystko w banał — recenzja serialu
Marta Wawrzyn
13 lutego 2022, 15:42
"Kim jest Anna?" (Fot. Netflix)
Historia jak z powieści Fitzgeralda, magnetyczna młoda kobieta w centrum uwagi, a do tego wspaniała Julia Garner w roli głównej. Co mogło tu pójść nie tak? "Kim jest Anna?" pokazuje, że wszystko.
Historia jak z powieści Fitzgeralda, magnetyczna młoda kobieta w centrum uwagi, a do tego wspaniała Julia Garner w roli głównej. Co mogło tu pójść nie tak? "Kim jest Anna?" pokazuje, że wszystko.
Historia Anny Delvey, a właściwie Sorokin, to jedna z tych rzeczy, w które trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie wydarzyły się naprawdę. Urodzona w 1991 roku w Rosji dziewczyna została w latach 2013-2017, a więc w bardzo młodym wieku, prawdziwą sensacją nowojorskiej socjety. Przedstawiała się jako "dziedziczka z Niemiec", co samo w sobie już brzmi absurdalnie, szastała kasą na prawo i lewo i wkręcała się do najróżniejszych kręgów — od artystów, dziennikarzy i bywalców salonów aż po wpływowych finansistów. Zanim pod koniec 2017 roku stanęła przed sądem, oskarżona o liczne kradzieże, wyłudzenia i przestępstwa gospodarcze, spędziła cztery lata w stolicy świata, żyjąc jak księżniczka i zaskakująco blisko dochodząc do spełnienia marzenia o posiadaniu własnego ekskluzywnego klubu. Jak to zrobiła?
Pytanie jest ciekawe, odpowiedź pewnie też, ale niełatwo to stwierdzić, oglądając 9-odcinkowy miniserial "Kim jest Anna?", najnowsze dzieło platformy Netflix i Shondy Rhimes, która osobiście napisała 1. odcinek i poprowadziła produkcję całości. Albo już lecąc na autopilocie, albo z trudem wciskając ten projekt pomiędzy szereg innych — bo trudno inaczej wyjaśnić tak spektakularną porażkę.
Kim jest Anna to 10 godzin opowieści o niczym
"Kim jest Anna?" wychodzi od artykułu "How Anna Delvey Tricked New York's Party People" Jessiki Pressler dla "New York Magazine", przedstawiając postać dziennikarki Vivian Kent (Anna Chlumsky, "Veep"), która stanowi jakąś wersję prawdziwej sprawczyni całego zamieszania. Jaką? Przede wszystkim średnio interesującą i zajmującą za dużo miejsca w opowieści, która nie jest opowieścią o niej. Shonda Rhimes postanowiła bowiem opowiedzieć historię Delvey w nietypowy sposób, próbując poskładać ją z mozaiki wydarzeń z kilku lat, widzianych oczami osób wciągniętych w ten czy inny sposób w świat młodej oszustki. Zabieg sam w sobie może i jest pomysłowy, z wykonaniem gorzej, bo serial wydaje się chaotyczny, a odpowiedź na pytanie, o czym jest dany odcinek, brzmi najczęściej: o niczym.
Możliwe zresztą, że odcinki przemontowywano, bo "Kim jest Anna?" zapowiadano jako produkcję 10-odcinkową. Ostatecznie odcinków wyszło dziewięć, większość jest koszmarnie wręcz długa (rekord to 82 minuty) i wypełniona wszystkim, tylko nie treścią. Serial rozłazi się w szwach. Oglądając większość pobocznych historii i perspektyw różnych osób z otoczenia Anny, trudno znaleźć sensowną odpowiedź na pytanie, po co w ogóle poświęcono im tyle miejsca i zrobiono to w takiej formie.
Kim jest Anna, czyli Julia Garner kontra scenariusz
Bo niestety za długością odcinków nie idzie jakość treści. Historia Anny Delvey jest wypakowana banałami i nie potrafi tego zmienić nawet Julia Garner ("Ozark", "The Americans"), jedna z najzdolniejszych młodych aktorek w amerykańskiej telewizji. A trzeba przyznać, że stara się ona naprawdę bardzo nie tyle nawet udawać Annę, co nią być. Dziwaczny akcent, charakterystyczny sposób mówienia, gesty i pozy — wszystko to Garner opanowała do perfekcji. Na medal spisała się także ekipa zajmująca się charakteryzacją i kostiumami. Julia Garner jest Anną Delvey — czasem okropną małą pozerką, czasem dzieckiem pogubionym w świecie dorosłych, czasem autentycznie czarującą i utalentowaną przekręciarą. Chce się ją oglądać, pomimo fatalnego scenariusza, za nic niebędącego w stanie wydobyć z niej odrobiny głębi.
Jest więc historia Anny banalna, płyciutka, sprowadzona do największych oczywistości. Shonda Rhimes nie potrafi zdecydować, czy woli, żebyśmy bohaterkę znienawidzili, ale przy tym dostrzegli jej nieodparty magnetyzm, czy jednak chce, abyśmy uznali ją za ofiarę okrutnego świata, gdzie nie każdy ma takie same szanse. A może wolelibyśmy widzieć ją jako stylową heroinę z melancholią w oczach, jak te z kart powieści F. Scotta Fitzgeralda, do którego zresztą serial w pewnym momencie odnosi się wprost. Postać, która rodzi się z tego chaosu, nie wypada ani tak nadzwyczajnie, ani tak wiarygodnie, jak showrunnerka pewnie to sobie wyobrażała.
Anna Delvey, z całą swoją megalomanią, kojarzy mi się z Andrew Cunananem z serialu "American Crime Story: Zabójstwo Versace". Przyszły morderca cierpiał na ten sam kompleks "Wielkiego Gatsby'ego" i podobnymi metodami próbował zdobyć należne mu — według niego samego — miejsce w społeczeństwie. Darren Criss otrzymał za tę rolę nagrodę Emmy — i zasłużenie. To była postać, od której nie dało się oderwać oczu, nawet jeśli serial miał lepsze i gorsze momenty. Ryan Murphy stworzył prawdziwie czarującego potwora. Z Anną niestety tak nie jest i trudno obwiniać o to Garner, uprawiającą długą, nierówną walkę ze scenariuszem.
Kim jest Anna to historia jak z powieści Fitzgeralda
Julia Garner, wypadając tak sobie jako Anna Delvey w serialu jej poświęconym, jest i tak najjaśniejszym jego punktem. Z napisanym na kolanie scenariuszem walczą też Anna Chlumsky i Arian Moayed ("Sukcesja"), grający Todda, adwokata Anny, po części też wkręconego w reprezentowanie jej. Kolejną bohaterką, którą da się zapamiętać, okazuje się Neff (Alexis Floyd, "Dziewczyny nad wyraz"), pracowniczka jednego z hoteli, gdzie mieszkała Anna, i aspirująca reżyserka. Postacie Rachel, dziennikarki "Vanity Fair" (Katie Lowes, "Skandal"), trenerki imieniem Kacy (Laverne Cox, "Orange Is the New Black") czy Chase'a (Saamer Usmani, "Katy Keene"), chłopaka Anny są tak słabo zarysowane, że trudno o nich powiedzieć cokolwiek.
"Kim jest Anna?" wypada bardzo marnie jako historia dziennikarskiego śledztwa, które jest i niezbyt ekscytujące, i często po prostu niespecjalnie wiarygodne; średnio jako dramat prawniczy (choć rewia mody w sądzie w finałowym odcinku ma swój urok) i nijako, kiedy opowiada o samej Annie. Historia, której faktycznie nie powstydziłby się sam Fitzgerald — choć Anna bardziej niż na drugiego Gatsby'ego wygląda mi na duchową siostrę bohaterów "Pięknych i przeklętych — została spłycona i odarta z uroku. Byle jakiemu scenariuszowi towarzyszy taka sama realizacja — przeciętna reżyseria, dalekie od luksusowych miejscówki, montaż jak z teledysku, muzyka, która jednym uchem wpada, a drugim wypada. A przecież można było pokusić się — skoro puszczamy oczko do miłośników Fitzgeralda — o jakieś retro. Być może jazz, być może sentymentalne utwory w stylu Franka Sinatry, też wspomnianego w serialu. W zamian postawiono na doskonałą nijakość.
Zamiast więc z produkcjami jakościowymi i historiami wyrazistych kobiet — jak choćby "Gambit królowej" — "Kim jest Anna?" kojarzy mi się trochę z "The Catch", a trochę z "For the People", czyli jednymi z najmniej udanych produkcji ShondaLandu i telewizji ABC. Nie brakowało też po drodze skojarzeń z "Katy Keene" — Anna Delvey jest jak mniej udana wersja tamtejszej Pepper, co mówi wiele o produkcji Netfliksa.
Kim jest Anna — nie, nie warto oglądać tego serialu
"Kim jest Anna?" jakimś cudem, na przestrzeni śmiertelnie nudnych 10 godzin, jest w stanie odrzeć historię Anny Delvey ze wszystkiego, co było w niej — albo mogłoby być — rzeczywiście intrygujące. A przecież Shonda Rhimes mogła zrobić wszystko. To nie jest dokument. Mogła do woli podkręcać postać Anny, tak jak Murphy zrobił to z Cunananem. Mogła postawić na mocniejszą treść, mogła dodać więcej blichtru. Mogła zadbać o emocje jak w "Chirurgach". Mogła zrobić jakąś wersję "Plotkary" i skonfrontować to z muzyką z takiej epoki, jaka pasowałaby do Anny (a pasowałyby pewnie faktycznie lata 20., wystarczy spojrzeć na jej profilowe na Instagramie).
A tego wszystkiego tutaj nie ma. Jest tona plastiku i banału, przez który przebrnąć udało się chyba tylko tym, którzy naprawdę nie mieli co robić w ten weekend. Najbardziej angażującym punktem tego festiwalu bylejakości jest finał, z popisem adwokata Anny, jej kolejnymi wejściami na salę sądową w coraz to ładniejszych i grzeczniejszych sukieneczkach (przypomina się "Chicago") i atrakcyjną, choć zbyt łopatologicznie wyeksplikowaną tezą, że to bohaterka tych, którzy walczą o swój American dream pomimo nierównych szans. Ludzi takich jak pochodzący z Long Island prawnik, któremu świat co chwila lubi przypominać, że za wysokie progi. Tyle że jest już o wiele za późno, z serialu nie ma czego ratować i nawet najlepszy dramat prawniczy nie wystarczyłby, aby zatrzeć wrażenie, że to była strata czasu.
Potencjalnych tez dotyczących tego, kim Anna jest i jak to zrobiła, oraz możliwości realizacyjnych jest zatrzęsienie. Showrunner, który nie produkuje seriali taśmowo, mógłby rzeczywiście zaszaleć. Obciąć odcinki o połowę, skrócić do minimum wątki postaci, które za wiele nie wnoszą, uwypuklając te rzeczywiście mocne, a do tego zadbać o bardziej wyrazistą ścieżkę dźwiękową, wydać więcej na lokacje i kostiumy, choćby kosztem niepotrzebnych dni zdjęciowych. Shonda Rhimes poszła po linii najmniejszego oporu i zrobiła dla Netfliksa "sieciówkowy" serial w stylu dawnego hitu stacji ABC — "Zemsty" Emily Thorne. Szkoda tylko, że dużo mniej ekscytujący.