"I tak po prostu" to festiwal najgorszych możliwych wyborów, który raczej się nie skończył — recenzja finału
Marta Wawrzyn
4 lutego 2022, 11:04
"I tak po prostu" (Fot. HBO Max)
"I tak po prostu" postawiło na niekończący się wykład o współczesnym świecie, jednocześnie psując swoje bohaterki i zapominając, że seriale powinny też sprawiać frajdę.
"I tak po prostu" postawiło na niekończący się wykład o współczesnym świecie, jednocześnie psując swoje bohaterki i zapominając, że seriale powinny też sprawiać frajdę.
Kiedy "I tak po prostu" startowało w grudniu, należałam do tej mniejszości wśród krytyków, która nie odsądzała scenarzystów już na dzień dobry od czci i wiary. Być może dlatego, że moje screenery zaginęły w akcji, więc recenzowałam dwa zamiast czterech odcinków. A może był to efekt niedawnego seansu obu — absolutnie koszmarnych filmów — od których serial jednak okazał się lepszy. Tak czy inaczej, dziś już taka łaskawa nie będę, bo koniec końców nowy "Seks w wielkim mieście" nie dał rady się obronić, udowadniając, że nostalgia to najgorsza pigułka.
I tak po prostu — kto i dlaczego podmienił Mirandę?
Po sześciu godzinach, mających pokazać skomplikowane relacje i drogi życiowe Carrie (Sarah Jessica Parker), Mirandy (Cynthia Nixon) i Charlotte (Kristin Davis) po 50-tce, mam poczucie nie tyle skomplikowania, co chaosu — scenariuszowego. Michael Patrick King, showrunner zarówno "Seksu w wielkim mieście", jak i "I tak po prostu", wymienił ekipę scenarzystów na świeższą, bardziej inkluzywną i najwyraźniej zapomniał zapytać nowe osoby, czy w ogóle oglądały oryginalny serial.
Bo nie wiem, jak inaczej wytłumaczyć fakt, że bohaterki są trudne do rozpoznania — począwszy od podnoszonych przez fanów mody z "Seksu w wielkim mieście" haseł pt. Carrie nigdy by tego nie włożyła, a skończywszy na zupełnie nowej Mirandzie. Przemiana twardej, racjonalnej, przebijającej się łokciami w męskim świecie bohaterki w 50-latkę naiwnie uganiającą się nie tyle za miłością, co za czymś w stylu nastoletniego zauroczenia, jest niepojęta. Być może Cynthia Nixon chciała, żeby Miranda była bardziej jak ona — stąd zwrot w karierze w kierunku aktywizmu i nowo odkryta otwartość seksualna, która tak naprawdę żadną otwartością nie jest. Ale styl, w jakim przeprowadzono tę przemianę, nie bez powodu budzi kontrowersje.
Patrząc na Mirandę robiącą słodkie oczy do Che Diaz (Sara Ramírez) — aka dość dziwnej parodii Lei DeLarii — i wysadzającą w powietrze całe swoje życie ze Steve'em (David Eigenberg), trudno cokolwiek z tego zrozumieć. I odpowiedź Nixon, że tak to już jest z rozstaniami, wydaje się w tej sytuacji mocno lekceważąca, nie tylko dlatego, że Steve na to nie zasłużył. To jedna strona medalu, druga jest taka, że to nie jest Miranda, którą pamiętamy. To z tym mają problem widzowie, nie z samym rozwodem czy nawet ze zdradą. Miranda została podmieniona. I to, że scenarzyści — oraz Carrie — jak gdyby to zauważyli i odnieśli się do tego w finale, niewiele zmienia.
Łatwiej wyjaśnić te momenty, kiedy Carrie nie wydaje się być sobą — ona przeżyła szok na początku serii i próbuje z niego wyjść na różne sposoby, w tym chodząc na randki kończące się problemami gastrycznymi. A Miranda chyba postanowiła popełnić wszystkie błędy, których nie popełniła jako nastolatka. Nic dziwnego, że widzowie w tym momencie jej życzą, aby jej decyzja o wyjeździe do Kalifornii — po jakże romantycznym zaproszeniu ze strony Che, która jest wyjątkowo samolubną, jednowymiarową postacią, zwłaszcza jak na kogoś, kto musiał sporo przejść, by znaleźć się w tym miejscu, gdzie jest — zemściła się na niej jak najokrutniej.
I tak po prostu to nudny wykład z różnorodności
Tradycyjnie nie zachwyca mnie Charlotte, po 50-tce będąca jeszcze bardziej irytującą wersją żony idealnej z lat 60. Wszystko w niej, począwszy od strojów w stylu Betty Draper, a skończywszy na uprzywilejowanym, miałkim życiu, jakie prowadzi, jest odstraszające. Ona też była tą, która dostarczyła najbardziej cringe'owych momentów w całej serii — mam na myśli kolację u czarnoskórych znajomych. Choć Miranda zabiegająca o względy swojej profesorki również była nie do zniesienia. OK, oryginalny serial rzeczywiście udawał, że bohaterki żyją w jakiejś dziwnie białej wersji Nowego Jorku, ale nagłe otwieranie ich na świat, którego istnienia kiedyś zupełnie nie dostrzegały, wyszło kuriozalnie, sztucznie.
Tak oto doszliśmy do kolejnego problemu "I tak po prostu" — to było jedno wielkie bicie się twórców w piersi i wykład na temat różnorodności. Odhaczono chyba wszystkie możliwe tematy, niektóre nawet w kilku wersjach i niby super, ale… trudno oprzeć się wrażeniu, że coś mocno zgrzytało. Ekipa "Seksu w wielkim mieście" zrobiła dokładnie to, czego nie należy robić, kiedy zależy nam na tym, aby wszyscy mieli reprezentację — zaludniła serialowy świat płaskimi, nieciekawymi postaciami, które są głównie po to, żeby dało się odhaczyć kolejny punkt na liście.
Sara Ramírez nie dała rady zrobić z Che człowieka z krwi i kości, Nicole Ari Parker (Lisa) i Karen Pittman (Nya) dostały za mało czasu, żeby cokolwiek zbudować ze swoich postaci. Wyróżniła się — przynajmniej w moim odczuciu — jedynie Sarita Choudhury, serialowa Seema, której najbliżej jest do "nowej Samanthy". To jedna z tych kobiet, które spokojnie mogłyby zasiedlić stary "Seks w wielkim mieście", tylko 20 lat temu były dyskryminowane ze względu na pochodzenie etniczne.
Seks w wielkim mieście to była kiedyś czysta frajda
Nie da się jednak ukryć, że gdzieś w tych niekończących się dyskusjach o nierównościach, różnorodności, reprezentacji czy też próbach wyjrzenia poza własne uprzywilejowanie, znikła cała frajda. Tak, "Seks w wielkim mieście" był serialem bardzo jak na swoje czasy feministycznym. Mówił wprost to, czego wtedy się nie mówiło: że kobiety też mogą żyć po swojemu, tak jak faceci. Gonić za miłością albo uprawiać seks codziennie z kimś innym. Wybrać karierę albo jej brak. Wydawać górę kasy na buty i bajecznie wyglądać — dla siebie. Był w tej historii girl power, było siostrzeństwo, była wspaniała kobieca przyjaźń, która wiele przetrwała.
Ale przede wszystkim ten serial był czystą radochą. Możemy dziś krytykować "Seks w wielkim mieście" za wiele rzeczy, w tym ostentacyjny konsumpcjonizm, możemy mówić, że źle się zestarzał, ale wypada przyznać, że oglądanie go wtedy było wielką przyjemnością. To był błyskotliwie napisany serial, który miał fenomenalną obsadę, miał tę iskrę i przynajmniej do pewnego stopnia potrafił pokazać, jak to jest być wyzwoloną singielką w świecie przypisującym kobietom wciąż te same role.
Głosem najbardziej wyzwolonych kobiet, jak i najzabawniejszą postacią w serialu była Samantha (Kim Cattrall) i niestety jej brak w "I tak po prostu" jest mocno odczuwalny. Co przyznają sami twórcy, każąc duchowi Samanthy unosić się nad serialem częściej niż zaklętemu w lampie duchowi Mr. Biga (Chris Noth został wycięty z finału po wyjściu na jaw seksskandalu). Być może te niekończące się odniesienia do tej bohaterki, jej SMS-y do Carrie, a nawet drinki, na które nas nie zaproszono, wynikają z nadziei twórców, że jeszcze uda się przekonać Cattrall do udziału w tym przedsięwzięciu. Bo jeśli nie, to trudno powiedzieć, po co ciągną tę szaradę, przypominając tylko widzom, jak bardzo Samanthy w serialu brakuje.
To, co pod koniec finałowego odcinka dzieje się u Carrie i Mirandy — bo trudno mówić o przełomowych wydarzeniach u Charlotte, która wciąż ćwierka tak samo — sugeruje, że Michael Patrick King i spółka myślą o kontynuacji. Statystyki oglądalności zapewne będą po ich stronie. I to nasza wina. Postanowiliśmy żuć tę dawno już pozbawioną smaku gumę w nieskończoność, no to dostaniemy więcej.