"Euforia" pokazuje w 2. sezonie, że jest perełką wśród produkcji o nastolatkach — recenzja nowych odcinków
Marta Wawrzyn
10 stycznia 2022, 09:28
"Euforia" (Fot. HBO)
Więcej, bardziej, mocniej i przede wszystkim — głębiej. "Euforia" wraca z 2. sezonem, który pod każdym względem przebija jej debiut. Widzieliśmy już prawie całość i mówimy, czemu warto.
Więcej, bardziej, mocniej i przede wszystkim — głębiej. "Euforia" wraca z 2. sezonem, który pod każdym względem przebija jej debiut. Widzieliśmy już prawie całość i mówimy, czemu warto.
"Wiele osób powiedziałoby, że świat byłby lepszym miejscem beze mnie. To nie jest tak, że się nie zgadzam. Tak właściwie to odkąd pamiętam, próbuję go opuścić" — mówi 17-letnia Rue (Zendaya), główna bohaterka "Euforii" gdzieś w drugiej połowie nowego sezonu. A wcześniej oglądamy, jak z odcinka na odcinek coraz bardziej sięga dna i przeraża wszystkich, tylko nie siebie. Nie ona jedna zresztą.
Euforia — 2. sezon to emocjonalny rollercoaster
"Euforia" powraca po bardzo długiej przerwie, w czasie której obejrzeliśmy dwa znakomite odcinki specjalne, i zachwyca bez reszty swoim nowym rozdziałem, kumulującym w sobie wszystko to, co jest i zawsze było w serialu HBO najlepsze. Widziałam przedpremierowo siedem z ośmiu odcinków i mogę powiedzieć, że najbliższy 1. sezonowi — w którym więcej było szokowania i skandalizowania niż rozmawiania o uczuciach, a surrealistyczne odloty na prochach przypominały akcje z filmu "Trainspotting" — jest pierwszy odcinek, z imprezą sylwestrową.
Nie jest zaskoczeniem, że Rue, niedługo po Wigilii spędzonej z Alim (Colman Domingo), wróciła do wciągania wszystkiego, co tylko jest w stanie znaleźć. A pozostali bohaterowie — Jules (Hunter Schafer), Cassie (Sydney Sweeney), Nate (Jacob Elordi), Maddy (Alexa Demie) czy też cichutka Lexi (Maude Apatow) — również przeżywają o wiele więcej i o wiele bardziej intensywnie, niż są w stanie przetrawić, mając lat kilkanaście. Szukają więc zapomnienia na tysiąc różnych sposobów. Zaczyna się mocno, imprezowo, neonowo i bardzo w stylu tej "Euforii", którą pamiętamy sprzed dziejących się w okolicach świąt odcinków specjalnych.
Większy wątek dostaje będący do tej pory nieco na uboczu Fezco (Angus Cloud), który w tym sezonie zawrze bliższą znajomość z inną zaniedbywaną do tej pory postacią — by stworzyć z nią jeden z najciekawszych duetów, jedną z najbardziej zaskakujących relacji i cudownie intymną przestrzeń, jakiej nikt z widzów raczej nie wyobrażał sobie wcześniej. Fez nie będzie już tylko dilerem Rue — i zarazem nie będzie jedyną postacią, która zostanie niesamowicie rozwinięta w nowej serii.
Euforia, czyli kryzys egzystencjalny w wersji turbo
"Euforia" w 2. sezonie pogłębia i rozwija wszystkie swoje postacie, często w zaskakujących i nieoczywistych kierunkach. Narratorką i główną bohaterką pozostaje Rue, będąca ekranowym odbiciem twórcy serialu Sama Levinsona. Ona od początku znajduje się na równi pochyłej, by w drugiej połowie sezonu zaliczyć naprawdę spektakularny upadek. Przykro patrzeć na Rue na dnie, a z drugiej strony miło patrzeć, jak Zendaya rozwija się aktorsko — wielkich, popisowych scen z laureatką Emmy nie brakuje, choć jedną z moich ulubionych i tak pozostaje ten moment z jednego z teaserów, kiedy Rue tańczy do "Call Me Irresponsible".
Rue jest tą z bohaterek, które raz jeszcze znajdzie się gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią, ale kryzys egzystencjalny przeżywają w 2. sezonie "Euforii" w zasadzie wszyscy. Jak w najlepszych momentach "Jeziora marzeń", tyle że w "Euforii" wszelkie emocje dostają z miejsca turbodoładowanie. Kiedy więc Cassie próbuje uwolnić się od swojego nie najlepszego wizerunku, wkopuje się tylko bardziej. Maddy błądzi, zastanawia się nad sobą i raz po raz udowadnia, że jest wrażliwą dziewczyną, która do tej pory tylko grała bardzo pewną siebie osobę. Kat (Barbie Ferreira) wreszcie jest w szczęśliwym związku i coś jej nie pasuje. Nate ma momenty, kiedy wydaje się już prawie, prawie ludzki. Lexi dostaje więcej niż swoje pięć minut i jest po prostu oszałamiająca. Nawet rodzice, na czele z Calem (Eric Dane), który pojawia się też w retrospekcjach, mają szansę pokazać się z innej strony. I to nie jest stracony czas.
Z nowych bohaterów zdecydowanie wyróżnia się Elliot (w tej roli muzyk Dominic Fike), który nie tylko staje się katalizatorem zmian w relacji Rue i Jules — z początku nieświadomej tego, co się dzieje z jej dziewczyną — ale też sam w sobie stanowi interesujący dodatek. Fike ma w sobie mnóstwo luzu, a przy tym śpiewa, gra na gitarze i wydaje się być nie z tego świata. Sceny z nim, owszem, dzieją się naprawdę, ale łatwo je pomylić z sekwencjami rozgrywającymi się gdzieś w wyobraźni. Na drugim biegunie życia Rue pojawia się z kolei nietypowa dilerka Laurie, nie przypadkiem grana przez ponurą komiczkę Marthę Kelly ("Baskets").
Euforia w 2. sezonie łapie spleena i jest świetna
Dokładnie tak jak poprzednio, "Euforia" jest fenomenalnie zrealizowaną produkcją. Nie brakuje zabaw formą, kolorami, światłem, zróżnicowaną gatunkowo muzyką, przepięknych, pomysłowych kadrów czy momentów kiedy do serialu zagląda prawdziwa poezja albo teatr. Nie zdradzając zbyt wiele, jest w 2. sezonie wątek, w którym — odwracając myśl Oscara Wilde'a — sztuka imituje życie znacznie bardziej niż życie imituje sztukę. A Sam Levinson porusza się po tych wszystkich meandrach formalnych z dużą pewnością siebie, ani na moment nie tracąc z oczu tego, co najważniejsze — wypakowanych emocjami historii głównych bohaterów.
O ile 1. sezon "Euforii" celował bardziej w okolice "Trainspotting", ten przypomina swoim klimatem stare filmy o młodzieży, od dosłownie tutaj cytowanego "Stań przy mnie", przez "The Breakfast Club", choć rozmowy o życiu i całej reszcie odbywają się raczej w sypialni Rue, niż w szkolnej kozie, aż po "American Graffiti". Wszyscy szukają, wszyscy błądzą, wszyscy zadają pytania i zagłębiają się w siebie. Nie raz, nie dwa "Euforia" łapie spleena, w analizie stanów ducha swoich postaci wychodząc daleko poza to, co mają zwykle do powiedzenia seriale młodzieżowe.
Traktując smartfony jak narzędzie komunikacji, ale już nie dodatkowego bohatera, a do tego swobodnie miksując kultowe piosenki, filmy i poruszając się z wprawą po klimatach retro, "Euforia" — mimo że wciąż nie unika seksu, przemocy i wszystkiego, co jest najgorsze w związku z dorastaniem w dzisiejszych czasach — jest historią uniwersalną, taką, która bez problemu może funkcjonować poza konkretnym czasem i miejscem. Możemy przyjąć, że Sam Levinson opowiada nam w tym samym stopniu o "tej dzisiejszej młodzieży", co o swoim dorastaniu. I że za 20 lat do "Euforii" będzie dało się wrócić, tak jak wracamy choćby do wyżej wymienionych filmów. To jest po prostu dobrze napisana historia o dorastaniu w małym miasteczku, zmaganiu się z rzeczywistością, która cię przerasta, i błądzeniu przy próbach ustalenia, kim właściwie się jest i czego właściwie chce się w życiu.
"Euforia" potrafi być przesadzonym, nadmiernie ekspresyjnym, zapatrzonym w siebie, traktującym zbyt serio wszelkie przejawy teen angstu i nastawionym na szokowanie serialem — to się nie zmieniło. Ale to też serial, który ma serce, duszę, tonę wyobraźni i dokładnie wie, co boli jego bohaterów. Nie wszystko w produkcji HBO można i trzeba lubić — nie jest tajemnicą, że moimi ulubionymi momentami są te, kiedy "Euforia" przestaje tak bardzo szaleć i stawia na minimalistyczne, intymne momenty — ale trudno nie docenić wizji artystycznej Levinsona, twórcy, scenarzysty i reżysera wszystkich odcinków. W czasach zalewu netfliksowej papki pisanej pod algorytmy potrzeba zdecydowanie więcej takich autorskich produkcji — jak również takiej świeżości i swobody w zabawie motywami z różnych stron (pop)kultury.