"Franklin & Bash" (2×10): Panowie trzymają formę
Agnieszka Jędrzejczyk
18 sierpnia 2012, 21:50
2. sezon "Franklin & Bash" właśnie się zakończył, a ja już czuję, że będzie mi go naprawdę szczerze brakować. Wygłupów na sali sądowej, złośliwych docinków pomiędzy rywalami i dziesiątków żartów wysypujących się z ekranu jak z rękawa. Ale żeby nie było, nowych rewelacji również. Spoilery.
2. sezon "Franklin & Bash" właśnie się zakończył, a ja już czuję, że będzie mi go naprawdę szczerze brakować. Wygłupów na sali sądowej, złośliwych docinków pomiędzy rywalami i dziesiątków żartów wysypujących się z ekranu jak z rękawa. Ale żeby nie było, nowych rewelacji również. Spoilery.
Motywem przewodnim ostatniego odcinka jest stosunkowo nieprzewidziana bomba – otóż Leonard Franklin, ojciec Jareda, przymierza się do wykupienia filmy Infeld/Daniels i niestety ma ku temu całkiem realne szanse. Wystarczy, że przekona do swoich racji dwóch aktualnych partnerów. Peter i Jared robią wszystko, co w ich mocy – i w ich stylu – by do tego nie dopuścić. Gdy jednak okazuje się, że ich pozycja w firmie nie jest wcale tak jasna, jak im się wydawało, będą zmuszeni zastanowić się nad swoją przyszłością. Problem nie okazuje się bowiem kartoteka, jaką Hannah i Damien zbierali w celu pozbycia się ich z firmy, ale motywy kierujące Stantonem, by w ogóle ich w niej zatrudnić.
Przyznam szczerze, że zaskoczył mnie ten wątek – nie dlatego, że uderzył z niespodziewanej strony, ale dlatego, że wprowadził na scenę odrobinę przeciwwagi. Mimo że absolutnie uwielbiam we "Franklin & Bash" hektolitry humoru, narastała we mnie pewna obawa, że na samym humorze serial może długo nie pociągnąć. Tymczasem trudna prawda uderzyła w bohaterów zupełnie znienacka i to od jednej osoby, co do której nigdy nie mieli żadnych wątpliwości. Zakończenie odcinka wskazuje, że w serialu niewiele się pewni zmieni, ale przynajmniej udało mu się pokazać, że jest w stanie zaskoczyć – i to nie tylko kolejnym odjazdowym pomysłem na wygranie sprawy. Bardzo dobrze.
Z drugiej strony, motyw z wykupieniem firmy wydał mi się wciśnięty zbyt na siłę. Nic na to nie wskazywało, więc trudno oprzeć mi się wrażeniu, że posłużył wyłącznie jako niezbyt zgrabny pretekst do pokazania drugiej strony medalu pracy u Infelda. To, co z niego wynikło, to inna sprawa – odsyłam do cudownej rozgrywki w samolocie – dlatego koniec końców nie jestem w stanie się na ten scenariusz gniewać Tak naprawdę, nie jestem w stanie gniewać się na "Franklina & Basha" za cokolwiek. To jeden z niewielu seriali, którym wybaczam praktycznie wszystko – liczy się tylko to, że nieważne, w jakim jestem nastroju, po obejrzeniu perypetii dwójki prawników zawsze szeroko śmieje mi się gęba.
Pod tym względem cały sezon trzymał poziom, jeśli nawet nie przewyższył pierwszego. Ilość gagów, dialogów, one-linerów, odniesień do popkultury, Malcolma McDowella, już nie mówiąc o pomysłach na wygrywanie spraw, powala na kolana. Ten serial to momentami eksplozja bystrych żartów, odzywek, komentarzy, docinków i całej masy powodów do wybuchania śmiechem. Śmiać mi się chce nawet nawet na wspomnienie biednych sędziów, którzy wprost uwielbiają zmagać się na sali z Peterem i Jaredem (moi ulubieńcy to Gates McFadden, czyli dr Beverly Crusher ze "Star Trek: Nastepne pokolenie", i Ernie Hudson, czyli Pogromca Duchów). "Franklin & Bash" dostarcza dokładnie to, co zamierza – komedię prawniczą w przepysznym sosie, z dodatkowym milionem niespodzianek w postaci świetnych występów gościnnych.
A tych aż trudno zliczyć. Po Jane Seymour i Seanie Astinie z pierwszych dwóch odcinków, dostaliśmy Erica Mabiusa i Setha Greena jako "rywali-odpowiedników", Cybill Shepherd jako byłą żonę Stantona, Petera Wellera jako zasuszonego rockmana i jego uroczego syna Joela Davida Moore'a, a także – z bardziej serialowych twarzy – Tuca Watkinsa ("Gotowe na wszystko"), Danielle Panabaker ("Necessary Roughness") i Carlę Gallo ("Kości"). Dla obeznanego widza znane i lubiane twarze to z pewnością dodatkowy smaczek – a że za takiego się uważam, "Franklin & Bash" po raz kolejny trafili w dziesiątkę.
2. sezon rozwinął także kwestie relacji pomiędzy bohaterami. W paru sytuacjach Damien został zmuszony do współpracy ze swoimi wątpliwymi ulubieńcami, ale choć wcale nie zaczął ich lubić, wyraził szacunek wobec ich umiejętności. Zmieniło się za to podejście Hannah, która wyraźnie ociepliła swoje odczucia wobec chłopców. W pewnym momencie mieliśmy też przezabawny flashback do momentu, w którym Peter i Jared w ogóle się poznali – trzeba przyznać, że twórcy rozwiązali to z typowym dla siebie mrugnięciem do widza.
Nie ma co ukrywać, że "Franklin & Bash" to serial lekki i rozrywkowy, ale wcale niegłupi i zdecydowanie pozytywny. Panowie mają naprawdę serca ze złota, nigdy się nie poddają i dzielnie walczą z każdą niesprawiedliwością, jaka stanie im na drodze, przez co zapewniali mi cotygodniową dawkę ciepłych i budujących odczuć. Niepokojący jest natomiast fakt, że nie pojawiła się jak na razie wieść o zamówieniu kontynuacji. Byłoby mi bardzo smutno, gdyby Peter i Jared nie powrócili w przyszłym roku, bo jak dla mnie jest to serial jedyny w swoim rodzaju. Trzymam za niego kciuki.