"Bestia musi umrzeć" pokazuje, że ofiara może szybko stać się sprawcą — recenzja brytyjskiego thrillera
Nikodem Pankowiak
2 stycznia 2022, 13:33
"Bestia musi umrzeć" (Fot. BritBox)
"Bestia musi umrzeć", nowość w ofercie HBO GO, to serial, który powinien przypaść do gustu wielbicielom kryminałów, mimo że kryminałem nie jest i nie szuka odpowiedzi na pytanie, kto zabił.
"Bestia musi umrzeć", nowość w ofercie HBO GO, to serial, który powinien przypaść do gustu wielbicielom kryminałów, mimo że kryminałem nie jest i nie szuka odpowiedzi na pytanie, kto zabił.
"Bestia musi umrzeć" to produkcja BritBox oparta na powieści Cecila Day-Lewisa z 1938 roku. Choć nie jest kryminałem w klasycznym rozumieniu tego gatunku, to czerpie z niego pełnymi garściami, jednocześnie próbując znaleźć swój własny, wyróżniający styl. Robi to ze skutkiem raz lepszym, raz gorszym, ale jego twórcom z pewnością nie można odmówić chęci wyróżnienia się na tle dziesiątek innych produkcji, gdzie poszukiwany jest morderca.
Bestia musi umrzeć to serial o żałobie i zemście
"Zabiję człowieka. Nie wiem, jak się nazywa, gdzie mieszka ani jak wygląda. Ale znajdę go… i zabiję". "Bestia musi umrzeć" zaczyna z wysokiego C, ponieważ ten krótki monolog w połączeniu z ujęciem na kamienną, a zarazem przepełnioną nienawiścią twarz głównej bohaterki, Frances Cairnes (Cush Jumbo, "Sprawa idealna") idealnie wprowadza w nas w ton całego serialu.
Frances to matka, którą spotkała niewyobrażalna tragedia — jej syn Martie zginął potrącony przez samochód, którego kierowca natychmiast uciekł z miejsca wypadku. Gdy niechlujnie prowadzone śledztwo zostaje de facto umorzone, Frances postanawia, że to pora, by działać i spróbować znaleźć sprawcę na własną rękę. W ten sposób zaczyna się niebezpieczna gra oparta na kłamstwach.
Co ciekawe, w przeciwieństwie do większości klasycznych kryminałów, tutaj bardzo szybko otrzymujemy odpowiedź na pytanie, kto zabił. Frances, wykorzystując naiwność młodej Leny (Mia Tomlinson) szybko odnajduje człowieka, którego uważa za mordercę swojego syna. I choć raz na jakiś czas twórcy rzucają jakiś cień wątpliwości, to wszystko wskazuje na to, że jest nim George Rattery (Jared Harris, "Czarnobyl") — uprzywilejowany magnat rynku nieruchomości na wyspie Wight, malowniczym miejscu, gdzie doszło do tragedii, która na zawsze odmieniła życie Frances.
Trzeba przyznać, że twórcy nawet nie starają się, by widzowie choć trochę polubili George'a. W jego portrecie, który namalowali, praktycznie nie ma miejsca na odcienie szarości, może poza jedną sceną retrospekcji. George to po prostu bogaty dupek, trzymający pod butem swoją żonę Violet (Maeve Dermody) i syna Phila (Barney Sayburn). Widać wyraźnie, że to on jest panem domu, w którym oprócz niego do powiedzenia ma coś jedynie jego starsza siostra Joy (Geraldine James).
George zwyczajnie znęca się psychicznie nad swoją rodziną, choć robi to w bardziej wyrafinowany sposób niż większość przemocowców. Zatem nawet jeśli raz na jakiś wykazuje ludzkie odruchy, to trudno uwierzyć w szczerość jego intencji, bo zdecydowanie częściej bije od niego pogarda wobec bliskich, której nawet nie stara się szczególnie ukryć. Dlatego gdy Frances podstępem wkupuje się w łaski jego i jego rodziny, czekamy na jego śmierć, najlepiej w męczarniach. A co, jeśli to nie on jest faktycznym mordercą? Trudno, i tak lepiej, żeby umarł.
Bestia musi umrzeć to nie klasyczny kryminał
Nie mamy tutaj do czynienia z klasycznym serialem kryminalnym, w końcu pytanie, kim jest morderca, nie jest tutaj kluczowe. To raczej thriller, starający się budować napięcie za pomocą coraz bardziej złożonej rozgrywki, jaką toczy Frances. Rozgrywki, która robi się coraz trudniejsza, gdy włącza się do niej także Nigel Strangeways (Billy Howle), detektyw, który przejął sprawę śmierci Martiego po swoim niespodziewanie zmarłym poprzedniku.
Nigel jest typowym detektywem z brytyjskiego serialu kryminalnego, jakby niemal stworzonym przez generator serialowych detektywów. Przybyły na wyspę z Londynu, zmaga się z własną traumą, która znacznie utrudnia mu życie i pracę, ale mimo to stara się wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej i zaczyna drążyć tam, gdzie inni drążyć nie chcieli. On również dość szybko zaczyna podejrzewać, że to George stoi za śmiercią Martiego, więc widzowie zaczynają śledzić swego rodzaju wyścig – czy Nigel, działając zgodnie z przepisami, pierwszy zdobędzie dowody na winę Martiego, czy uprzedzi go Frances, która sama zamierza wymierzyć sprawiedliwość?
"Bestia musi umrzeć" w głównej mierze opiera się na aktorach i ich fantastycznych kreacjach. Najjaśniej na ekranie świeci gwiazda Cush Jumbo, która na przestrzeni sześciu odcinków pokazuje prawdziwe spektrum emocji. Częste najazdy kamery na jej twarz, dzięki którym wiemy, co akurat dzieje się w jej głowie. A zwykle dzieje się wiele rzeczy na raz. Twórcom i aktorce udało się stworzyć wiarygodny portret pogrążonej w żałobie matki, która coraz bardziej poświęca się zemście i będąc ofiarą jednocześnie w każdej chwili może stać się również sprawcą.
Jared Harris chyba zdążył już przyzwyczaić widzów, że jest rewelacyjnym aktorem, który nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Tutaj doskonale wciela się w rolę człowieka, którego od początku mamy nie lubić i życzyć mu jak najgorzej. A mimo to, gdy trzeba, potrafi być czarujący – socjopata idealny. George w pełni zdaje sobie sprawę ze swojego uprzywilejowania i czasem można odnieść wrażenie, że chciałby wręcz wykrzyczeć światu, że wszystko uchodzi mu na sucho. Wszystko.
Bestia musi umrzeć — czy powstaną kolejne sezony?
Najgrubszą kreską narysowano postać Nigela, który raz na jakiś czas przeżywa ataki paniki bądź jest pasywno-agresywny wobec swojego psychologa. Tu można odnieść wrażenie, że twórcy chcieli pokazać zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, co pewne spowodowane jest tym, że Billy Howle ma otwartą drogę do powrotu do swojej postaci w kolejnych produkcjach – sam Cecil Day-Lewis napisał aż 16 książek z Nigelem w roli głównej.
Jak to zwykle w takich produkcjach bywa, miejsce akcji samo w sobie jest jednym z jej bohaterów. Wyspa Wight doskonale wpisuje się na listę uroczych brytyjskich zakątków, które mają swoje mroczne tajemnice. Skoro jesteśmy w Wielkiej Brytanii, to oczywiście muszą być klify – niemalże obowiązkowy element krajobrazu wyspiarskich kryminałów. Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że takie umiejscowienie akcji oraz kontrast między motywem przewodnim serialu a pocztówkowymi zdjęciami z południowej Anglii tylko dodaje serialowi atmosfery.
Problem tylko w tym, że ta w pewnym momencie staje się wręcz nieznośnie gęsta, brakuje momentów, gdy widz mógłby złapać oddech. I nie chodzi tu o oddech od pędzącej na złamanie karku fabuły – ta płynie własnym, raczej niespiesznym tempem, a twórcy dają sobie czas na budowanie portretów bohaterów zanim zaczną fundować widzom kolejne zwroty akcji, od których roi się zwłaszcza w ostatnim odcinku. Problem bardziej leży w tym, że do i tak ciężkiej tematyki produkcji i dołączyli nieraz przyciężkawą formę. Kolejne retrospekcje w zwolnionym tempie czy wizje głównej bohaterki raczej zniechęcają niż zachęcają do natychmiastowego włączenia kolejnego odcinka.
Tych, w wersji na HBO GO, jest sześć, a każdy z nich trwa ponad 40 minut. W wersji oryginalnej widzowie otrzymali pięć godzinnych odcinków i wydaje mi się, że decyzja o przemontowaniu serialu mogła mu wyjść jedynie na dobre. Reżyser serialu, Dome Karukoski, to jeden z najważniejszych fińskich filmowców XXI wieku. Do spółki z Gaby Chiappe, twórczynią i scenarzystką produkcji, nieco przeszarżował w zagęszczaniu atmosfery i przypominaniu oglądającym, z jak poważnym serialem mają do czynienia.
Mimo to, "Bestia musi umrzeć" to udana produkcja. Nawet jeśli czasem gubi się w próbach poszukiwania własnej drogi i wymykania utartym schematom, to nadrabia to chociażby świetnymi kreacjami aktorskimi. Jeśli pytanie "kto zabił" nie jest dla was najważniejsze, powinniście sprawdzić ten serial. Zobaczycie, że znajomość mordercy niemalże od początku może otwierać zupełnie inne drzwi, które w standardowych kryminałach zbyt często pozostają zamknięte.