"Koło czasu" pokazuje, że jest bardziej jak "Xena" niż "Gra o tron" — recenzja finału 1. sezonu serialu Amazona
Agata Jarzębowska
28 grudnia 2021, 15:02
"Koło czasu" (Fot. Amazon Prime Video)
"Koło czasu" jest kolejnym serialem fantasy, który mieliśmy okazję ostatnio oglądać. Niestety, jest także kolejnym tytułem, który nie spełnił pokładanych w nim nadziei.
"Koło czasu" jest kolejnym serialem fantasy, który mieliśmy okazję ostatnio oglądać. Niestety, jest także kolejnym tytułem, który nie spełnił pokładanych w nim nadziei.
W recenzji pierwszych odcinków chwaliliśmy "Koło czasu", ponieważ zapowiadały one epicką i bardzo klasyczną opowieść fantasy. Już na wstępie częstując nas koniecznością zebrania drużyny, podróżą czy bitwami. Czy "Koło czasu" dowiozło to, co obiecało? Niestety nie.
Koło czasu — finał 1. sezonu nie spełnia oczekiwań
Fabuła serialu przenosi nas do świata, który zagrożony jest powrotem Smoka — a dokładniej duszy, która odrodzi się w nowej osobie, a jej potęga będzie tak wielka, że albo uratuje, albo zniszczy świat. Na poszukiwanie Smoka Odrodzonego wyrusza Moiraine Damodred (Rosamund Pike) ze swoim strażnikiem Lane'em Mandragoranem (Daniel Henney), którzy odnajdują aż pięć potencjalnie potężnych osób, mogących zostać Smokiem. Z czego aż trójka to mężczyźni, co samo w sobie jest niebezpieczne.
Jedyną Mocą władają tylko kobiety, ponieważ to właśnie pycha pierwszego Smoka sprawiła, że Ciemność naznaczyła męską stronę Mocy przekleństwem. Od tego czasu każdy mężczyzna, który może nią władać, popada w obłęd, a świat zatracił wszystkie swoje zdobycze cywilizacyjne i musiał odrodzić się od nowa.
Z taką fabułą — opartą oryginalnie na cyklu autorstwa Roberta Jordana — można było oczekiwać naprawdę wiele. Niestety, im bliżej finału, tym bardziej wszystko stawało się nijakie. Problemem okazała się między innymi gra aktorska. Niestety, ale o ile do pierwszych odcinków trudno mieć zastrzeżenia, okazuje się, że aktorzy dobrze spisali się tylko w części, gdy bohaterowie mieli być zagubieni i zdezorientowani (kto wie, może aktorzy sami tacy byli na planie).
Koło czasu marnuje potencjał w finale 1. sezonu
Gdy w finale dochodzimy do scen wymagających większego napięcia, jak Mat Cauthon (Barney Harris) odchodzący od drużyny, romans pomiędzy Lane'em a Nynaeve (Zoë Robins) czy płomienne wyznania miłości pomiędzy Randem (Josha Stradowski) i Egwane (Madeleine Madden) — o finałowym starciu nawet nie wspominając — nagle tych emocji nie ma. Widz czuje się równie skrępowany, co aktorzy, których ogląda.
Inną sprawą jest, że najbardziej nudny wątek to właśnie miłosne wzdychanie do siebie Randa i Egwane, podczas gdy na ekranie pomiędzy aktorami nie ma zupełnie chemii. Na początku, gdy oglądaliśmy ich w wiosce, można się było jeszcze nabrać na ten obraz dwójki osób, znających się od zawsze i wiedzących, że kiedyś razem będą. Ale z każdym kolejnym odcinkiem — gdy scenariusz próbował wystawiać ich miłość na kolejne próby — coraz bardziej rzucało się w oczy, jak aktorzy mówią do siebie kwestie, ale za nic nie potrafią przełożyć ich na emocje.
Serial ratuje tak naprawdę postać Moiraine Damodred. Rosamund Pike dostała do zagrania bohaterkę niejednoznaczną, która ma własną agendę i działa według własnego planu. Często trudno było na ocenić, czy to, co robi, robi naprawdę dla dobra ogółu, czy w ogóle obchodzą ją te dzieciaki, czy też może ma w tym jakieś ukryte cele. Najlepsze sceny, gdzie Moiraine musiała się mierzyć z całą polityką Aes Sedai, są niestety tylko niewielkim fragmentem serialu, a szkoda. Bo wewnętrzne intrygi okazały się najciekawsze.
Álvaro Morte w roli Logaina Ablara, samozwańczego Smoka, to również jeden z plusów "Koła czasu". Profesor z serialu "Dom z papieru" zdecydowanie wyróżnił się na tle reszty obsady, sprawiając, że bez trudu kupiliśmy portret człowieka, przekonanego, że to właśnie on jest nowym zbawicielem świata.
Koło czasu jest bardziej jak Xena niż Gra o tron
Równocześnie przez cały sezon słuchaliśmy, jak to Smok musi zmierzyć się z Cieniem i każdy, kto Smokiem nie jest, nie wyjdzie z tego żywy. Więc gdy w końcu w ostatnim odcinku dochodzi do starcia… okazuje się, że starciem ono wcale nie jest. A sam Ishamael (Fares Fares), który miał być głównym przeciwnikiem, okazał się nie tylko niestraszny, ale całe "starcie" z nim wyglądało jak coś, co powinien umieć zrobić każdy.
Choćby chciało się przymknąć oko na wady serialu, to jednak nie dostajemy w zamian epickiej historii, na jaką zasługujemy. Serial nie jest w stanie zainteresować widzem tym, co będzie dalej, i gdyby nagle został skasowany, trudno byłoby o jakikolwiek żal. A szkoda, bo początek zapowiadał naprawdę ciekawą historię osadzoną w interesującym świecie.
Na pewno serialowi udało mu się pokazać, jak różnorodny potrafi być świat "Koła czasu". Niestety, równocześnie pozostaje się z wrażeniem, że nie tyle zobaczyliśmy czubek góry lodowej, co tylko jej cień, i w rzeczywistości jest tam dużo, dużo więcej niż serial nam pokazał.
Tym samym "Koło czasu" staje się kolejnym serialem fantasy, które czerpie bardziej z "Xeny: Wojowniczej księżniczki", niż z tego, co pokazała w pierwszych sezonach "Gra o tron" — bo jaki by finał tego serialu nie był, twórcy jednak pokazali w pierwszych odcinkach, jak powinno się robić dobre fantasy. Wydaje się jednak, że klątwa finału "Gry o tron" sprawia, że twórcy (także ci od "Wiedźmina") tak bardzo boją się porównania, iż ignorują nawet to, z czego powinni się uczyć. Tym samym fani gatunku fantasy nadal muszą czekać na naprawdę dobry serial.