10 najlepszych seriali 2021 wg Mateusza Piesowicza
Mateusz Piesowicz
28 grudnia 2021, 18:02
"Bo to grzech" (Fot. Channel 4)
Czy 2021 to dobry serialowy rok? Gdybyście zadawali mi takie pytanie regularnie przez ostatnie 12 miesięcy, odpowiadałbym, że nie. Ale gdy przyszło do podsumowania… to co innego.
Czy 2021 to dobry serialowy rok? Gdybyście zadawali mi takie pytanie regularnie przez ostatnie 12 miesięcy, odpowiadałbym, że nie. Ale gdy przyszło do podsumowania… to co innego.
Może to kwestia zbyt wysokich oczekiwań i znak, że trzeba je obniżyć? A może problem braku perspektywy? Jakkolwiek to tłumaczyć, faktem jest, że siadając do myślenia nad swoją dziesiątką najlepszych seriali mijającego roku, czułem się, jakbym szedł na ścięcie. Z czego tu wybierać? Jakość już dawno poszła w odstawkę względem ilości, mnóstwo świetnych premier w ogóle nie trafiło do Polski, mało co mnie naprawdę zachwyciło. Same powody do narzekania!
A potem zacząłem zbierać kandydatów i okazało się, że w sumie to było całkiem niezłe, to też, a tamto to już w ogóle kapitalna rzecz. I tak po kilku minutach miałem już dziesiątkę, która nie tylko wyglądała sensownie, ale też od początku do końca mi się podobała. Na tyle, że nie miałem ochoty wszystkiego w niej zmienić, co było regułą w latach poprzednich. To może jednak ten 2021 nie taki zły? Albo wręcz przeciwnie, bo skoro mam mocną dychę i zero wątpliwości, to chyba nie świadczy najlepiej o całej reszcie. Prawda?
W gruncie rzeczy nie ma najmniejszego znaczenia, którą wersję przyjmiemy. O wiele ważniejsze, że z tych bezsensownych rozważań wykluła mi się jedna intrygująca myśl – chyba wreszcie stałem się bardziej świadomym i kontrolującym się widzem. Obejrzałem praktycznie wszystko, co chciałem (z zaległości zostały nieskończone "Wielka" i "Terapia", oraz nie wiem czemu pominięte "Dochodzenie"), szybko rozstawałem się nawet z dobrymi rzeczami, z którymi miałem jakiś problem, a jeszcze szybciej przychodziły mi decyzje, żeby w ogóle nie ruszać wielu średniaków. I zdrowsze dla mnie, i pożyteczniejsze dla was, bo dzięki temu jest krótszy wstęp.
A jeśli chodzi o wyciąganie wniosków na przyszłość, to mam jeden: będę dalej na wszystko narzekał. Wtedy o wiele łatwiej znaleźć dziesiątkę seriali, które do tych narzekań nijak nie dały mi powodu. No to ruszamy!
10. Szkoła Woltera
Francuski serial młodzieżowy, którego premierę przegapiłem, bo Amazon jakoś się nią nie chwalił. Nic tu się nie składa w dziesiąte miejsce, ale nie musi. Wystarczające jest, że choć pochłonąłem go raz-dwa, do teraz nie wypadł mi z głowy. "Szkoła Woltera" czyli nie taka znowu prosta opowieść o prowincjonalnym liceum z lat 60., którego spokojny byt zaburza otwarcie się na… uczennice, porwała mnie bezpretensjonalnością, naturalnością i miksem zgranych motywów w coś nowego. Często sympatycznego, niekiedy mniej, ale zawsze dość oryginalnego, żeby warto to było docenić. Nawet jeśli nie będzie 2. sezonu.
9. Ptak dobrego Boga
Dowód na to, że na dobre seriale warto czekać? Prędzej potwierdzenie, że znów jesteśmy telewizyjnym trzecim światem, ale przyjmijmy, że tutaj będę patrzył na sprawę pozytywnie. A w takim wypadku można tylko powiedzieć, że lepiej późno niż wcale i ucieszyć się z tego, że "Ptak dobrego Boga" w ogóle do nas dotarł. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć, jak kapitalnie da się ograć temat niewolnictwa za pomocą czarnej komedii, a przede wszystkim ujrzeć Ethana Hawke'a w roli Johna Browna. Kreacji tak niesamowitej, że aż samemu chciało się iść za szalonym abolicjonistą w bój, bez względu na konsekwencje. Taki (prawie że) historyczny przekaz to ja rozumiem.
8. Loki
Przeczuwałem, że ze wszystkich premier Marvela w pierwszym roku obecności MCU na małych ekranach, to właśnie historia Boga Psot może mi najbardziej przypaść do gustu. I tak, "WandaVision" jest bardziej pomysłowe i ogólnie świetne, ale to "Loki" w większym stopniu spełnia moje ideały komiksowej rozrywki, serwując szaloną przygodę, skomplikowanego na swój niecodzienny sposób bohatera i szczyptę emocji, a przy tym nie traktując siebie do końca poważnie. Dobrego wrażenia nie zatarł nawet niepasujący do całości finał, bo już nie mogę się doczekać jego konsekwencji. Ech, Marvel to paskudny nałóg.
7. Mare z Easttown
Rany, ile razy to już było. Małe miasteczko, mroczne sekrety lokalnej społeczności, pani detektyw z problemami, itp., itd. Serio, HBO? Nie stać was na nic więcej niż mielenie ciągle tych samych pomysłów? I bardzo dobrze, róbcie tak dalej. Oczywiście tylko z efektem takim, jak w przypadku "Mare z Easttown", która przepis na sukces znalazła w sięgnięciu po całe mnóstwo gatunkowych schematów i pozwoleniu Kate Winslet na zrobienie reszty. Powiedzieć, że to działa, to nic nie powiedzieć. Więcej!
6. Sukcesja
Nie znoszę tego serialu. Nie cierpię jego bohaterów, nie potrafię się przejąć historią, nie ruszają mnie nawet najbardziej obrzydliwe zagrywki twórców. A najbardziej wkurzający w tym wszystkim jest fakt, że "Sukcesja" była w 3. sezonie tak dobra, że nie dała mi wyboru i po prostu musiałem upchnąć ją w dziesiątce. Bo wiecie, nawet tak potężny argument, jak "nie znoszę tego serialu", traci moc przy ocenie najlepiej napisanej i zagranej produkcji tego roku, więc nie chcąc popadać w (zbyt dużą) śmieszność, musiałem pójść na kompromis. Najgorsze jednak, że czuję, że to może nie być pierwszy i ostatni raz…
5. Co robimy w ukryciu
Uwielbiam "Co robimy w ukryciu" od samego początku, ale nieprzypadkowo wampirza komedia dopiero teraz wylądowała w mojej dziesiątce. O ile wcześniej doceniałem w niej głównie totalnie pokręcony humor i kreatywność twórców, którzy zamienili głupiutki i, wydawałoby się, mało rozwojowy pomysł w pełnoprawny serial, o tyle w 3. sezonie doszło do tego coś ekstra. Nandor, Laszlo, Nadja, Guillermo i Colin Robinson okazali nieznaną wcześniej emocjonalną głębię – i nie zawsze było to absurdalne! Jak tak dalej pójdzie, to zamiast o jednej z najlepszych współczesnych komedii, trzeba będzie mówić po prostu o najlepszej.
4. Kolej podziemna
Nie tylko najpiękniejszy wizualnie serial, jaki widziałem w tym roku, ale pewnie też jeden z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek pojawiły się na małym ekranie. Rzecz w tym, że cudowne kadry potrafią się tu momentalnie zmienić w obrazy rodem z koszmaru, gdy magiczny realizm historii zbiegłej niewolnicy Cory zderza się z okrutną rzeczywistością jej świata. "Kolej podziemna" Barry'ego Jenkinsa to rzecz, jaka w telewizji praktycznie się nie zdarza – poetycka opowieść w odcinkach, która od widza nie tyle wymaga, co niekiedy wręcz się nad nim znęca. Nagroda jest jednak warta trudu.
3. For All Mankind
Do 1. sezonu "For All Mankind" musiałem się długo przekonywać. Do następnego już w ogóle, choć wrzucenie najwyższych obrotów również mu trochę zajęło. Serial Apple TV+ miał jednak tę zaletę, że w świecie, w którym już prawie nikt nie opowiada długich historii bez zanudzania widza wypełniaczami, on przypomniał, że robienie dobrej telewizji to trudna sztuka – po czym ją zrobił. Opowieść o zimnej wojnie przeniesionej do kosmosu miała w tym sezonie wszystko. Dopracowany w najmniejszych detalach scenariusz, wielowymiarowych bohaterów, niesamowite emocje, a wreszcie też fabułę, prowadzącą do finału będącego jedną wielką kulminacją. Drodzy twórcy, proszę patrzeć i brać przykład.
2. Sprzątaczka
Tutaj skończyło się wprawdzie na miejscu tuż za liderem, ale gdybym robił zestawienie największych serialowych niespodzianek tego roku, "Sprzątaczka" spokojnie zmiotłaby całą konkurencję. Po ekranizacji wspomnień Stephanie Land nie spodziewałem się absolutnie niczego, widząc w niej kolejnego netfliksowego przeciętniaka, którego trzeba zmęczyć i zapomnieć. Okazała się czymś zupełnie innym. Serialem poruszającym piekielnie trudne tematy, ale niepopadającym ani w schematy, ani w tanie dramaty. Poruszającym, autentycznym, znakomicie zagranym, a gdy trzeba, odpowiednio "podrasowanym", żeby widz nie mógł oderwać się od ekranu. Najczęściej takie składniki to przepis na tandetę – tym razem wyszło zupełnie inaczej.
1. Bo to grzech
Ekranowe emocje po raz pierwszy, po raz drugi i po raz trzeci. Czołówka mojego Topu pokazuje jasno, że w tym roku szukałem w serialach jednego. A tak się składa, że Russell T Davies ("Rok za rokiem") to w tej dziedzinie najlepszy specjalista z możliwych, co udowodnił z nawiązką za sprawą miniserialu "Bo to grzech" – produkcji, która premierę miała już wprawdzie prawie rok temu, ale wciąż wybrzmiewa mi w pamięci, jakbym oglądał ją wczoraj.
Historię młodych gejów, których niepohamowana chęć życia zderza się z szalejącą w Londynie lat 80. epidemią AIDS, ogląda się, siedząc na krawędzi fotela. Niekiedy świetnie się przy tym bawiąc, czasem płacząc ze wzruszenia, a często będąc sparaliżowanym przez rozgrywające się na naszych oczach dramaty. Wszystko to w kosmicznym tempie, odbijając się od ściany do ściany i niemal wirując w kolażu wrażeń w rytmie przebojów z epoki. Świetna zabawa w jednym rzędzie z niewyobrażalną tragedią? A kto powiedział, że tak nie można?