"Hawkeye" sprawdza, kto jest gotowy na bycie bohaterem – recenzja finału serialu Marvela i Disney+
Mateusz Piesowicz
23 grudnia 2021, 10:33
"Hawkeye" (Fot. Marvel/Disney+)
Jak na ten czas w roku przystało, finał "Hawkeye'a" zawierał świąteczne przyjęcie, ogromną choinkę, rodzinne spotkania i całe mnóstwo prezentów. Niestety nie wszystkie trafione. Spoilery!
Jak na ten czas w roku przystało, finał "Hawkeye'a" zawierał świąteczne przyjęcie, ogromną choinkę, rodzinne spotkania i całe mnóstwo prezentów. Niestety nie wszystkie trafione. Spoilery!
Święta to czas spokoju i wytchnienia od rzeczywistości? Nie w tym przypadku. Przed finałowym odcinkiem "Hawkeye" miał otwartych tyle wątków, które domagały się wyjaśnienia, że ostatnia godzina zapowiadała się na bardzo pracowitą i dla pary głównych bohaterów, i dla twórców. O ile jednak ci pierwsi wyszli z zadania z obronną ręką, to drudzy już nie do końca, serwując nam kolejne zwieńczenie sezonu marvelowskiego serialu, któremu czegoś zabrakło.
Finał Hawkeye'a to za dużo prezentów pod choinką
Zacznijmy jednak od początku, na który w związku z wydarzeniami z poprzednich odcinków można było czekać z dużą niecierpliwością. Już sama zapowiedź pojawienia się znanego z nieco zapomnianych netfliksowych produkcji Marvela Kingpina (Vincent D'Onofrio) była wystarczającym magnesem na widzów, a dodając do tego polującą na Clinta Yelenę (Florence Pugh), odkrywającą kłamstwo, którym ją karmiono Mayę (Alaqua Cox), czy skrywającą mroczne sekrety Eleanor (Vera Farmiga), można było się spodziewać finału pełnego wrażeń. I w sumie taki był.
Problem w tym, że "So This Is Christmas?" poległo na niemal wszystkich wymienionych dotąd frontach, z każdą minutą sprawiając, że jego tytuł brzmiał coraz bardziej ironicznie. Bo rzeczywiście można było się zastanawiać, czy to właśnie są święta według Marvela. Pełne atrakcji, które widzowie powinni bezmyślnie połykać, jak dzieciaki zachłannie rozpakowujące prezenty spod choinki, ale przy tym pozbawione głębszego sensu, jaki powinien za tym wszystkim stać.
I nie, to wcale nie oznacza, że oczekiwałem co najmniej "Opowieści wigilijnej" w superbohaterskim wydaniu. Raczej prostego spełnienia złożonych wcześniej obietnic, bo za takie uznawałem komplikowanie w gruncie rzeczy dość prostej fabuły i rozpoczynanie za pięć dwunasta kolejnych wątków. Zakładać, że przed zakończeniem otrzymamy ich sensowne rozwiązania, jednocześnie nie gubiąc po drodze sedna całej historii, to chyba nie są jakieś kosmiczne wymagania, prawda?
Hawkeye, czyli zgrani łucznicy i niezgrana reszta
Jak się okazało – nieprawda. A przynajmniej nie w stu procentach, bo nie wszystko w finale nie wypaliło. Nawet więcej, to co najistotniejsze, czyli partnerstwo Clinta (Jeremy Renner) i Kate (Hailee Steinfeld), sprawdziło się absolutnie bez zarzutu, znajdując punkt kulminacyjny nabierającej z odcinka na odcinek rozmachu współpracy w widowiskowej, zabawnej i świetnie pomyślanej bitwie z Dresiarzami. Z tym że to akurat żadne zaskoczenie. Wszak o tym, że między tytułowymi bohaterami jest chemia, wiedzieliśmy już od początku. Teraz tylko dostaliśmy jej ostateczny dowód, potwierdzony dziesiątkami celnych strzałów z łuku, jego aprobatą dla młodej partnerki i jej zasłużeniem sobie na tytułowy pseudonim.
Co innego z pozostałymi elementami serialu, których przydatność dla całej fabuły mieliśmy dopiero ocenić, a które dostawały czasem wyjątkowo mało czasu, żeby odpowiednio wybrzmieć. Weźmy wspomnianego już Kingpina. Cóż z tego, że Vincent D'Onofrio jest w tej roli tak samo imponujący (nie tylko fizycznie), jak za czasów "Daredevila", skoro dostał może z pół sensownej sceny, żeby to pokazać? Nie wspominając nawet o fakcie, że bez znajomości kontekstu jego występ tutaj jest kompletnie absurdalny. Ot, na scenę wkracza wielki mafijny boss, wszyscy się go boją, strzały nie robią na nim wrażenia i ogólnie jest potężny. A teraz go pożegnajcie, bo już nie żyje.
Pewnie, że to "nie żyje" trzeba wziąć w nawias, także dlatego, że uśmiercanie go w tym momencie byłoby zwyczajnie idiotyczne, a przede wszystkim z uwagi na Mayę i jej własny serial, w którym Kingpin idealnie pasuje na czarny charakter. Ale to jeszcze bardziej podkreśla niedorzeczność rozwiązania. Skoro i tak wszyscy wiedzą, to po co ten niby "cliffhanger"? Jego jedynym skutkiem jest ostateczne zepsucie wątku Mai, który po jej konfrontacji z Clintem twórcy jakby uznali za zamknięty w serialu, w finale spychając ją na margines centralnych wydarzeń. Przepraszam bardzo, czy my jeszcze oglądamy "Hawkeye'a", czy to już pierwsza zapowiedź "Echo", bo się pogubiłem?
Hawkeye i różne oblicza rodzinnych problemów
Ten problem jest oczywiście widzom marvelowskich produkcji dobrze znany. Wystarczy wspomnieć finał "Lokiego", który bardziej niż swoim głównym bohaterem był zainteresowany wprowadzeniem do MCU ważnej postaci. Tutaj mamy to wprawdzie na mniejszą skalę, ale wciąż na tyle wyraźnie widoczne, że przeszkadza w odbiorze serialu, którego fabuła schodzi siłą rzeczy na dalszy plan. W końcu to tylko mały wycinek wielkiego świata! Kto by się przejmował jakąś tam błahą historią, skoro w kolejce czekają już następne?
Boli takie podejście tym bardziej, że "Hawkeye" miał na czym tę swoją historię budować i do pewnego stopnia wychodziło mu to nieźle. Od humorystycznej, ale wiarygodnej relacji mistrz/uczeń począwszy, przez dopadającą Clinta przeszłość, po rodzinne problemy jego i Kate. Nie był to może scenariusz szczególnie odkrywczy, ale jak na standardy telewizyjnej rozrywki co najmniej przyzwoity i dość długo się sprawdzający.
Dość długo, czyli do czasu, aż trzeba było nadać sprawom nieco głębi. Choćby po to, żeby uczynić Eleanor prawdziwą postacią, a nie fabularnym twistem lub zrobić z Jacka kogoś więcej niż człowieka-zmyłkę. W jego przypadku i tak skończyło się o tyle dobrze, że Tony Dalton i jego wąs mieli jeszcze kilka okazji, żeby zabłysnąć, czego nie da się powiedzieć o Verze Farmidze. Kompletne marnotrawstwo talentu, czego dowodem była wypruta z emocji scena pożegnania Eleanor z Kate.
Za dużo narzekam? No to tym razem pochwalę. Zasłużyło na to starcie Clinta z Yeleną, które w przeciwieństwie do rozmowy Kate z matką wypadło autentycznie na poziomie emocjonalnym, pozwalając obojgu zrzucić z ramion solidny ciężar. Można się spierać, czy zamknięcie sprawy Natashy nie przyszło im zbyt szybko, ale Renner i Pugh (obydwoje doskonali w balansowaniu komedii i dramatu) byli na tyle przekonujący w dręczącym ich bohaterów żalu, że nieludzkim byłoby nie pozwolić im choć na chwilę wytchnienia.
Hawkeye — czy finał spełnił oczekiwania?
Biorąc pod uwagę to wszystko, co napisałem do tej pory, odpowiedź na powyższe pytanie mogłaby się wydawać oczywista. Sęk jednak w tym, że pomimo wielu zastrzeżeń, trudno mi ocenić zakończenie "Hawkeye'a" szczególnie negatywnie. Twórcy polegli na podobnych polach, co ich poprzednicy we wcześniejszych serialach MCU, za co mam wrażenie, że bardziej należałoby winić marvelowskich decydentów, niż osoby odpowiedzialne za poszczególne tytuły. Tych prędzej oceniać powinniśmy za sposób przeniesienia części "większej całości" na mały ekran, co w omawianym przypadku wypadło przecież zarówno efektownie (trochę częściej), jak i efektywnie (trochę rzadziej).
Miała być świąteczna atmosfera w superbohaterskim wydaniu? Była. Miała być akcja łącząca pomysłowość z humorem i odrobiną napięcia? Była. Miało być gładkie wprowadzenie Kate Bishop do MCU? Było. Miał być Piotr Adamczyk? Był. Punkty na liście można odhaczać jeszcze dłużej i choć żaden z nich nie uczyni z "Hawkeye'a" serialu, którego nie można sobie darować, są wystarczające, żeby obejrzeć go z przyjemnością i przez większość czasu nie żałować poświęconych mu chwil. Chociaż pewności, czy na pełnej wersji "Rogers: The Musical" nie bawiłbym się lepiej, absolutnie nie mam.