"Miasto szpiegów" zaprasza do podzielonego Berlina – recenzja serialu z Dominikiem Cooperem
Mateusz Piesowicz
29 grudnia 2021, 16:02
"Miasto szpiegów" (Fot. Magenta TV)
Trudno o lepszą scenerię dla szpiegowskiej historii niż rozdarty między mocarstwami zimnowojenny Berlin. Czy twórcy "Miasta szpiegów" z Dominikiem Cooperem potrafili wykorzystać ten atut?
Trudno o lepszą scenerię dla szpiegowskiej historii niż rozdarty między mocarstwami zimnowojenny Berlin. Czy twórcy "Miasta szpiegów" z Dominikiem Cooperem potrafili wykorzystać ten atut?
13 sierpnia 1961 roku to data, która nie tylko zapisała się w historii świata, ale też drastycznie wpłynęła na życie tysięcy zwykłych Berlińczyków. Dzień, w którym na ulicach stolicy Niemiec pojawiły się pierwsze zasieki i płoty, mające wkrótce zmienić się w mur oddzielający Wschód od Zachodu, przyniósł podział nie tylko polityczny i ideowy, ale też bardzo dosłowny. Oddzielając od siebie sąsiadów, znajomych i rodziny, sztuczna granica miała zostać świadkiem licznych dramatów, których początek mamy okazję zobaczyć w serialu "Miasto szpiegów".
Miasto szpiegów, czyli sieć berlińskich spisków
Zanim jednak do tego dojdziemy, fabuła międzynarodowej produkcji w reżyserii Miguela Alexandre'a ("Czarna wyspa") i ze scenariuszem autorstwa Williama Boyda ("Bez wytchnienia") przeniesie nas do czasów odrobinę wcześniejszych. Oto agent MI6 Fielding Scott (Dominic Cooper) wykonuje w Berlinie misję, która przybiera nieoczekiwany dla niego obrót. Zdegradowany i odesłany do domu szpieg dostaje szansę rehabilitacji rok później – ma zorganizować ucieczkę swojego starego przyjaciela, a zarazem cennego naukowca z Berlina Wschodniego. To tylko wspólna operacja wszystkich alianckich służb, przeprowadzana pod czujnym okiem Stasi. Co może pójść nie tak?
Pytanie jest, jak się pewnie domyślacie, absolutnie retoryczne. W końcu mamy do czynienia z historią szpiegowską, a w takich rzadko cokolwiek idzie zgodnie z planem. No, przynajmniej z tym, o którym mamy pojęcie, bo zawsze jest przecież jakiś inny, a nad nim jeszcze jeden i kolejny. Cała zabawa polega zaś na tym, żeby stopniowo te elementy układanki odkrywać, powoli budując sobie z nich pełen obraz sytuacji. Często zagmatwanej tak bardzo, że pod koniec nie ma się już pojęcia, od czego właściwie zaczęliśmy, co może, ale nie musi stanowić wielkiego problemu. Ba, najlepsi przedstawiciele gatunku potrafią wręcz uczynić z tego swój atut.
"Miasto szpiegów", choć ma oczywiście swoje ambicje, do takich się jednak nie zalicza, a co za tym idzie, tkanie gęstej fabularnej sieci nie zawsze wychodzi mu najlepiej. Problem stanowi jednak nie jasność przedstawionej intrygi – bo ta na przestrzeni sześciu odcinków jest dość czytelna – lecz jakość tworzących ją składników. Począwszy od bohaterów, przez rozwiązania scenariuszowe, po wykorzystanie potencjału okresu historycznego, wszystko można tu określić mianem płytkiego i do bólu standardowego.
Miasto szpiegów to intryga pozbawiona duszy
Weźmy głównego bohatera, czyli człowieka, w którym najciekawsze jest jego imię. Reszta nie dość, że bezbarwna, to w gruncie rzeczy stanowi nie tyle charakterystykę, co jej nikły zarys. Za cały portret Fieldinga ma bowiem służyć sprawa z przeszłości oraz obowiązkowy romans, w tym wypadku z francuską koleżanką po fachu Severine (Romane Portail). Ja wiem, że w historiach szpiegowskich osobowość bohatera zwykle nie musi być szczególnie rozbudowana, ale zastępowanie jej bezosobowym manekinem to jednak przesada. Nawet jeśli to manekin o aparycji Dominica Coopera w ciemnych okularach i idealnie skrojonym garniturze.
Wsparcia dla nijakiego Scotta nie ma niestety co szukać na drugim planie, bo tam wcale nie jest lepiej. W zasadzie każdego można by sprowadzić do dwóch atrybutów: "widać, że coś ukrywa" i "mówi z angielskim/amerykańskim/niemieckim/rosyjskim/francuskim akcentem", co sprawdza się o tyle, że postaci nie zlewają się w jedną masę. Gorzej, że mają po prostu określone funkcje w fabule, spełniają je i nic ponadto. Jak fotografka Ulrike (Johanna Wokalek), w teorii intrygująca, w praktyce potrzebna tylko, by w odpowiednich momentach pchnąć akcję naprzód. Albo wspomniana już Severine czy pracująca dla Fieldinga Eliza (Leonie Benesch), które powinny nadać opowieści bardziej emocjonalnego wymiaru, ale ich historie są tak schematyczne, że trudno się w nie jakkolwiek zaangażować.
Miasto szpiegów, czyli twisty i niewiele więcej
Co można zresztą odnieść do całego "Miasta szpiegów", które stawiając wszystko na szpiegowską kartę, szybko staje się dość monotonne. Gdy cały serial opiera się na postaciach, które realizują swoje własne plany, a widzom pozostaje tylko odkryć, na czym one polegają, jedyną ścieżką do sukcesu jest zbudowanie fabuły, od której nie można się oderwać. Tutejszej daleko do tego miana, a dodatkowo nie pomagają jej twórcy, którzy operują samymi zgranymi chwytami.
Jeśli więc na przykład, podobnie jak ja liczyliście, że serial umiejętnie posłuży się faktem umieszczenia akcji w mieście i w czasie, w którym stosunki między rywalizującymi mocarstwami były równie bliskie, co napięte, to nie oczekujcie cudów. Owszem, zmiany perspektywy z brytyjskiej na amerykańską, z amerykańskiej na sowiecką, czy z sowieckiej na niemiecką są regularne, ale niewiele z nich wynika. Ot, dostajemy te same gatunkowe klisze, tylko oglądane z drugiej strony barykady i prowadzące zwykle do dokładnie takich konkluzji, jakich mogliśmy się domyślać.
Czuć w tym zaprzepaszczoną szansę na coś więcej – zarówno z perspektywy historii szpiegowskiej, jak i wątków obyczajowych, które z różnych powodów tu nie działają. Pierwsza, opierając się na Fieldingu powoli odkrywającym kropki łączące przeszłość z teraźniejszością, jest łopatologiczna i zwyczajnie nudnawa, mimo paru mocniejszych zwrotów akcji. Drugie natomiast praktycznie nie wybrzmiewają, bo twórcy uznali, że od ludzkich dramatów i po prostu od ludzi ciekawsze są zakulisowe polityczne gierki.
Jasne, w jakimś stopniu o to w tym serialu chodzi, zatem wymaganie więcej nie jest do końca uczciwe. Można przecież podejść do niego jak do każdej innej produkcji z gatunku i dobrze się bawić, nawet rozpoznając używane zgodnie z instrukcją schematy. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że "Miastu szpiegów" wcale nie trzeba wiele, żeby wskoczyć choćby poziom wyżej. Dać cokolwiek do zagrania świetnie czującemu się w tego typu rolach Dominicowi Cooperowi, wykorzystać starania próbujących wycisnąć gram emocji ze swoich bohaterek Johanny Wokalek i Leonie Benesch, wyjść na moment z biur wywiadu do prawdziwych ludzi, a od razu szpiegowski żywot nabrałby kolorytu. Wygląda jednak na to, że ktoś znów postawił mur – tym razem nie w Berlinie, lecz między twórcami a kreatywnością.