"Bastion" na podstawie książki Stephena Kinga znów rozczarowuje – recenzja serialu dostępnego na Canal+
Natalia Grabka
14 grudnia 2021, 17:34
"Bastion" (Fot. Paramount+)
Stephen King odetchnął z ulgą, że wreszcie mógł wymyślić nowe zakończenie "Bastionu". Niestety ulgi pisarza raczej nie podzielą widzowie.
Stephen King odetchnął z ulgą, że wreszcie mógł wymyślić nowe zakończenie "Bastionu". Niestety ulgi pisarza raczej nie podzielą widzowie.
O nowym ekranowym "Bastionie" zrobiło się głośno co najmniej na początku pandemii COVID-19, kiedy to media wraz z samym Stephenem Kingiem donosiły, że najnowsza, postapokaliptyczna ekranizacja Kinga będzie rozgrywać się w rzeczywistości zaskakująco zbliżonej do naszej. I choć autor literackiego pierwowzoru w marcu 2020 roku uspokajał na Twitterze, że pandemia koronawirusa nie jest tak poważna jak "Bastion", trudno oczywiście nie dostrzec podobieństw.
Tak samo, jak i trudno nie zauważyć, że w dzień polskiej premiery, czyli u końca 2021 roku, temat śmiercionośnego wirusa nie jest już tak fascynujący i surrealistyczny, a dla wielu może być wręcz traumatyczny. Specyficzny kontekst czasowy emisji serialu niewątpliwie wpływa na jego odbioru, ponieważ o ile przed amerykańską premierą, w 2020 roku, miałam dużą ochotę na nowy "Bastion", o tyle przeszło rok później – już niekoniecznie. Jeżeli czujecie podobnie, nie warto się zmuszać, bo nowy "Bastion" jest męczący również z innych powodów.
Bastion — inna konstrukcja narracyjna niż u Kinga
Serial produkcji CBS All Access, która w międzyczasie przemieniła się w Paramount+, został oparty na książce Stephena Kinga z 1978 roku o tym samym tytule. "Bastion" to dla wielu fanów pisarza jego opus magnum (na zmianę z "Mroczną Wieżą"), które łączy w sobie elementy katastroficzne z metafizycznymi. Opowiada o świecie po uwolnieniu z tajnego, wojskowego laboratorium śmiertelnie niebezpiecznego wirusa. Okazuje się jednak, że istnieje grupa osób odpornych na jego działanie – to wybrańcy sił dobra i zła, którzy zaczynają łączyć się w dwa obozy. Piastunką pierwszego z nich jest wysłanniczka samego Boga, Matka Abigail – tu grana przez Whoopi Goldberg ("Uwierz w ducha", "Kolor Purpury", "Zakonnica w przebraniu"). Drugiemu przewodzi natomiast wcielenie szatana, Randall Flagg i rewelacyjny w tej roli Alexander Skarsgård ("Czysta krew", "Wielkie kłamstewka"), który prawdopodobnie jest najmocniejszą postacią produkcji.
Prawdopodobnie, ponieważ równie imponujący występ dał Owen Teague ("Black Mirror", "To") jako Harold Lauder, czyli psychopatyczny amant Frannie Goldsmith. To właśnie Haroldowi twórcy postanowili podarować więcej czasu ekranowego i bardziej przybliżyć nam jego postać oraz motywacje. Showrunnerzy Josh Boone i Benjamin Cavell już od pierwszych minut postanowili zrezygnować z kingowskiego schematu opowieści, lokując nas najpierw ponad polami kukurydzy, skąd docierają do nas zapowiadające apokalipsę słowa Matki Abigail, a następnie już w środku pandemicznego świata, pomiędzy martwymi a zamaskowanymi ludźmi w kombinezonach ochronnych. Jednym z ratowników okazuje się właśnie Harold.
Po chwili wracamy jednak do wydarzeń sprzed pięciu miesięcy i widzimy tego samego Harolda napastowanego przez chłopaków z miasteczka i wzdychającego do zdjęcia Frannie, a także jego pokasłujących już chorych rodziców. Taki początek serialu zwiastuje zupełnie inną konstrukcję narracyjną. Stephen King przyzwyczaił nas do starannego przedstawienia postaci w pierwszej części opowieści i niespiesznego dążenia do wskazania relacji między bohaterami w kolejnych partiach. Wyraźnie śledziliśmy to w "Bastionie" Micka Garrisa z 1994 roku, któremu zdecydowanie bliżej do literackiego pierwowzoru (choć warto dodać, że i ta produkcja nieszczególnie zdobyła serca fanów, a dla wielu okazała się totalną klapą).
Bastion to świetna obsada i zmarnowany potencjał
Wrażenie dość pokawałkowanej narracji i zredukowania do minimum portretowania postaci, co odbija się na naszej relacji z bohaterami, jak i więzi między nimi samymi najbardziej rozczarowuje przede wszystkim dlatego, że obsada serialu jest naprawdę obiecująca. Poza Skarsgårdem, Whoopi Goldberg i Owenem Teague'iem, zobaczycie tu Jamesa Marsdena ("Westworld") w roli Stu, kolegów Josha Boone'a – świetnego Nata Wolffa ("Gwiazd naszych wina", "Papierowe miasta", "Bez miłości ani słowa") jako Lloyda oraz Grega Kinneara ("Mała miss", "Bez miłości ani słowa", "Strefa mroku") grającego profesora Glena Batemana, Odessę Young, czyli nową Frannie ("Shirley") czy Jovana Adepo ("Jak nas widzą", "Pozostawieni", "Płoty") – serialowego Larry'ego. Trudno jednak zaangażować się w ich losy, jeśli nie zostaliśmy w pełni wprowadzeni w związki pomiędzy bohaterami.
Ten zabieg najbardziej zawodzi w wątkach Toma Cullena. Twórcy nie poświęcają zbyt wiele czasu na opowiedzenie nam o jego pogłębiającej się przyjaźni z Nickiem, ani też uratowaniu przez niego życia Stu i wspólnego powrotu do domu dwójki bohaterów. W konsekwencji, podczas gdy sceny rozpoczęcia podróży przez Toma, jego rozstania z Nickiem oraz powrotu ze Stu były najbardziej wzruszającymi w ekranizacji z 1994 roku, tutaj nie robią na nas żadnego wrażenia, a już z pewnością nie wywołują takich emocji.
Bastion – nowe zakończenie od Stephena Kinga
To jednak nie koniec zmian. Twórcy biorąc na warsztat powieść Kinga z 1978 roku, postanowili namieszać w niej jeszcze bardziej, proponując zupełnie nowe zakończenie historii, napisane specjalnie przez samego autora. Dziewiąty odcinek serialu z pewnością was zaskoczy, ale nie byłabym taka pewna, czy pozytywnie. Za zmiany w scenariuszu trudno winić samych showrunnerów, Josha Boone'a i Benjamina Cavella, czy nawet samego Kinga, ponieważ w pracach udział brali również syn pisarza, Owen King, Taylor Elmore ("Justified", "Dowody zbrodni"), Knate Lee ("Nowi mutanci") i Jill Killington ("All We Had").
Przy tak znaczącym odejściu od Kinga, zadziwia fakt, że twórcy zdecydowali pozostawić dość jasny, dualny podział na dobro i zło, bo ten akurat element, choć konstytutywny dla literatury Kinga, dawno już odszedł do lamusa. Te zaś elementy, które zostały uwspółcześnione przez twórców wypadają nieźle, między innymi obsadzenie czarnoskórego aktora, Jovana Adepo w roli Larry'ego Underwooda czy dołączenie kobiecej bohaterki, Ray Brentner do czwórki nieustraszonych, podążających na Zachód, do Nowego Vegas. Nie oszukujmy się jednak – są to takie oczywistości, za które nie powinniśmy już dziękować, ale warto je odnotować.
Ciekawym zabiegiem jest zmiana Matki Abigail, to znaczy przesunięcie jej ze sfery mitycznej do tej bardziej realnej. Stara, mądra wiedźma z Południa, siedząca na ganku naprzeciwko pól kukurydzy, okazuje się tutaj pensjonariuszką domu opieki.
Do uwspółcześnionych motywów należy również ścieżka dźwiękowa (tak znacząca w książkach i ekranizacjach Kinga). Cytaty z Bruce'a Springsteena, Blue Iyster Cult czy Country Joe and the Fish z kart "Bastionu" zostały tu zastąpione między innymi Sigur Rus czy doskonale nam znanym z serialu "Dark" utworem "Goodbye" od Apparat z albumu o znamiennym tytule "The Devil's Walk". Jakie robi to ostatecznie wrażenie? Nieszczególne, a momentami nawet frustrujące, bo całość wypada dość
miałko – zarówno dla fana Kinga, jak i współczesnego odbiorcy seriali. Można pominąć.