"I tak po prostu" sprawdza, czy jest seks bez Samanthy — recenzja premiery nowego "Seksu w wielkim mieście"
Marta Wawrzyn
9 grudnia 2021, 21:21
Na premierę "I tak po prostu" dawni fani "Seksu w wielkim mieście" czekali, ale bez nadziei na coś więcej niż — absolutnie koszmarne — filmy. Jak wyszło? Recenzujemy pierwsze odcinki. Spoilery!
Na premierę "I tak po prostu" dawni fani "Seksu w wielkim mieście" czekali, ale bez nadziei na coś więcej niż — absolutnie koszmarne — filmy. Jak wyszło? Recenzujemy pierwsze odcinki. Spoilery!
Czy "Seks w wielkim mieście" bez Samanthy ma jakikolwiek sens — czy zostanie już tylko smutne "W wielkim mieście"? To pytanie mniej lub bardziej głośno zaczęli zadawać wszyscy dawni fani, kiedy tylko pojawiła się wiadomość, że Sarah Jessica Parker, Cynthia Nixon i Kristin Davis powrócą w kontynuacji kultowego serialu HBO, zatytułowanej "I tak po prostu", ale Kim Cattrall już się z tego towarzystwa wypisała.
I tak po prostu zaczyna się od bomby emocjonalnej
To, że Samantha była moją ulubienicą, stanowiło tylko jeden z powodów, dla których nie czekałam szczególnie na ten powrót ani niczego wielkiego się po nim nie spodziewałam. Wycieki koszmarków modowych z planu zapowiadały katastrofę. Zwiastun nie sugerował, że w nowym "Seksie w wielkim mieście" będzie cokolwiek na kształt fabuły. A i sam pomysł, żeby wycisnąć jak cytrynę niegdyś ikoniczną markę, już zepsutą przez dwa puste, plastikowe i do bólu banalne filmy, niezbyt do mnie przemawiał. Chcecie opowiedzieć o 50-letnich kobietach z Nowego Jorku? Na pewno nie brakuje bohaterek świeższych niż Carrie, Miranda i Charlotte.
Dwa pierwsze odcinki, dostępne na HBO GO, może nie do końca mnie przekonały, że potrzebujemy tego powrotu, ale też sprawiły, że ostrożnie mówię: tak, dobrze widzieć te bohaterki z powrotem i mimo wszystko chcę to oglądać dalej. Przynajmniej w jakimś stopniu jest to zasługa emocjonalnej bomby zrzuconej na widzów pod koniec pierwszego odcinka i tego, jak serial sobie z nią radzi w odcinku drugim. Życie Carrie "tak po prostu" zmienia się w ułamek sekundy, a ja jestem ciekawa następnego etapu. Showrunner Michael Patrick King zdecydował się na mocne uderzenie już na dzień dobry i choć nie wiemy do końca, co z tego wyniknie, trzeba przyznać, że w tej premierze są emocje i to takie z gatunku szczerych.
Zupełnie jak w swoich najlepszych czasach "Seks w wielkim mieście" znów łączy autentyczne wzruszenia z odrobiną śmiechu i podaje to w bardzo stylowej oprawie. Odcinek "Little Black Dress" wygląda świetnie, ma w sobie nutkę farsy i przykuwa do ekranu od pierwszej do ostatniej minuty, niewątpliwie stanowiąc mocną zachętę do wytrwania przy Carrie przynajmniej przez kolejnych osiem tygodni. Niezależnie od wszystkich błędów, które serial może popełnić — i popełni — w międzyczasie.
I tak po prostu wzbudza mieszane uczucia
Bo nie da się ukryć, że tej podwójnej premierze towarzyszą mieszane uczucia, a po pierwszej scenie, w której "pandemia na słodko" spotyka fanowskie teorie na temat Samanthy w wersji meta, chce się wyłączyć serial. Wypada to nienaturalnie — jak gdyby scenarzyści dopiero uczyli się pisać, a aktorki jeszcze nie przyzwyczaiły się do tego, że znów są razem. Do tego wybory modowe w pierwszej scenie są jednymi z najmniej szczęśliwych w całej premierze — Patricię Field zastąpiła jej dawna współpracowniczka Rebecca Weinberg i to widać. Oglądamy prace kogoś, kto próbował podrobić absolutnie unikalny styl. Wychodzi lepiej niż na zdjęciach z planu, ale wciąż — to nie jest udana aktualizacja dawnego stylu trójki pań.
To samo można powiedzieć o ich zachowaniach, które w pierwszych odcinkach nie zawsze pasują do postaci, jakie zapamiętaliśmy z oryginału. Niby minęło kilkanaście lat, niby w drugim filmie wszystkie zgodnie straciły rozum, ale wciąż, nie brak sytuacji, kiedy w zachowaniach zwłaszcza Mirandy i Charlotte coś zgrzyta.
I tak po prostu — Seks w wielkim mieście na nowo
"I tak po prostu" bardzo się stara pokazać, że świat poszedł do przodu, a nasze bohaterki niekoniecznie nadążają. O ile oryginał był absurdalnie wręcz białym serialem — Nowy Jork zawsze przecież był tyglem narodów — o tyle teraz szala przechyla się na drugą stronę. Michael Patrick King i jego złożony z samych kobiet, zróżnicowany zarówno etnicznie, jak i wiekowo, zespół scenarzystek w pewnym sensie próbuje nam przedstawić nowy "Seks w wielkim mieście" na nowe czasy. Albo jak wolicie, odpokutować za liczne grzechy, jakie popełnił oryginał.
Tych wątków jest zatrzęsienie — od niebinarnej postaci Che Diaz (Sara Ramírez), prowadzącej nowoczesny podcast o seksie, przez Mirandę i jej absurdalne wręcz próby wpisania się w rzeczywistość, kiedy tak bardzo boimy się kogokolwiek urazić, że aż wypluwamy z siebie nerwowe zdania i w efekcie obrażamy wszystko i wszystkich, aż po Charlotte i jej nową przyjaciółkę/idolkę, graną przez Nicole Ari Parker ("Chicago P.D.). Wszystko to jest mało subtelne, ale też pokazuje, że twórcy "I tak po prostu" są świadomi, iż bohaterki "Seksu w wielkim mieście" byłyby dinozaurami we współczesnym świecie, gdyby ani trochę się nie zmieniły. Dlatego też oglądamy, jak próbują iść do przodu, dobrze wiedząc, że już nie są takie cool.
U progu XX wieku sposób, w jaki one korzystały z wolności, z prawa kobiet do robienia, co chcą i nieprzepraszania za nic, był inspirujący. Ale od tego czasu minęła epoka. To, co w "Seksie w wielkim mieście" było uważane za feministyczne, dziś może być postrzegane dokładnie na odwrót. Po dwóch pierwszych odcinkach "I tak po prostu" odnoszę wrażenie, że twórcom nie brak świadomości co do tego, jak źle zestarzał się "Seks w wielkim mieście" i jak jego bohaterki odstają od dzisiejszych standardów feminizmu. Jestem ciekawa, jak będą radzić sobie dalej ze stąpaniem po tym grząskim gruncie — na razie słaby moment Carrie, niezręcznie chichoczącej podczas rzeczywiście otwartych i bezpruderyjnych rozmów o seksie, trafił do mnie bardziej niż mocno przesadzone zmagania Mirandy w relacji ze Nyą (Karen Pittman, "Luke Cage"). Czy rzeczywiście ona żyła w takiej bańce, że mogłaby się tak zachowywać na widok młodszej od siebie czarnoskórej profesorki? No cóż…
I tak po prostu — czy warto oglądać serial?
Dwa odcinki nie wystarczą, żeby w pełny i uczciwy sposób ocenić "I tak po prostu" jako całość, ale wystarczą, żeby powiedzieć: jest lepiej, niż się spodziewałam. Po pierwszych turbulencjach serial odnajduje swój dawny urok i sprawnie łączy znajomy ton z funkcjonowaniem w rzeczywistości, która wymusza minimum autorefleksji na bohaterkach staroświecko prezentujących się tle młodego Nowego Jorku. Pomijając fatalną pierwszą scenę, dialogi są lekkie, zabawne i przyzwoicie napisane, a aktorki szybko stają się z powrotem Carrie, Charlotte i Mirandą. Powraca dawna chemia i emocje, a drugi odcinek pokazuje, że łączenie komedii i wzruszeń też nie jest dla nowej odsłony "Seksu w wielkim mieście" problemem.
Czy rzeczywiście potrzebowaliśmy tego powrotu? Nie. Miło było myśleć, że Carrie i Mr. Big (Chris Noth) żyją długo i szczęśliwie w świecie, gdzie sobotni brunch — koniecznie z udziałem Samanthy — jest obowiązkiem, za to pandemia nie ma prawa się trafić. Ale to, że "I tak po prostu" potrafiło wybrać już na początku trudniejsze rozwiązanie i autentycznie poruszyć widzów, nie najgorzej wróży na przyszłość. Miło widzieć bohaterki z powrotem i skoro już są, to równie dobrze mogą zostać. Na dobre i na złe — albo jak wolicie, na co najmniej kilka sezonów.