"La Brea" to produkcja dla tych, którzy tęsknią za "Lost" — recenzja serialu dostępnego na Canal+
Nikodem Pankowiak
10 grudnia 2021, 14:02
"La Brea" (Fot. NBC)
"La Brea" to kolejna już podejmowana przez telewizję ogólnodostępną próba znalezienia następcy "Lost". Czy teraz, ponad dekadę po finale kultowego serialu, wreszcie się udało?
"La Brea" to kolejna już podejmowana przez telewizję ogólnodostępną próba znalezienia następcy "Lost". Czy teraz, ponad dekadę po finale kultowego serialu, wreszcie się udało?
Mieliśmy już kilka seriali, które w teorii miały wypełnić lukę, jaką zostawił po sobie "Lost", a w praktyce zniknęły równie szybko, co się pojawiły. Kto dziś pamięta takie tytuły jak "V: Goście", "The Event" czy "Flashforward"? Wygląda na to, że dopiero teraz stacji NBC udało się znaleźć odpowiednią formułę, by przyciągnąć do siebie widzów wciąż tęskniących i wspominających hit ABC. Najpierw były "Turbulencje", a teraz "La Brea", której 2. sezon został niedawno zamówiony. Serial chwilami czerpie wręcz garściami od swojego starszego kuzyna, ale może właśnie dzięki temu nie zniknie z anteny po jednej serii.
La Brea to serial dla dawnych fanów Lost
Tak jak w "Lost", tu również zaczyna się — tym razem dosłownie — od trzęsienia ziemi, do którego dochodzi w centrum Los Angeles. Ci, których ono pochłonęło, o dziwo nie zginęli. Zamiast tego trafili do krainy, która wygląda niczym Los Angeles, ale tysiące lat temu, gdy zamiast człowieka rządziły w niej tygrysy szablozębne i inne wymarłe dziś stworzenia. Szybko zatem przestajemy pytać, gdzie są bohaterowie, pytanie zmienia się w "kiedy są bohaterowie?".
W centrum historii postawiono rodzinę rozdzieloną przez tajemniczą dziurę, która pojawiła się w środku miasta. Eve Harris (Natalie Zea) i jej syn Josh (Jack Martin) nagle, wraz z innymi ocalałymi, muszą poradzić sobie w nowej rzeczywistości, podczas gdy Gavin, mąż Eve Eoin Macken i ich córka Izzy (Zyra Gorecki) próbują dowiedzieć się więcej na temat ich zniknięcia. Oczywiście bardzo szybko okazuje się, że to właśnie rodzina Harrisów, zwłaszcza Gavin, któremu towarzyszą tajemnicze wizje, jest kluczowa dla rozwiązania zagadki zaginionych.
Choć serial ma obsadę niemal równie wielką co "Lost", to większość uwagi skupia się na jednej rodzinie, reszta to tylko dodatek, zwykle wnoszący niewiele. Twórcy raczej skupiają się na przedstawianiu świata, do którego trafili bohaterowie. Nawet jeśli jedna odpowiedź rodzi dwa kolejne pytania, to scenarzyści (twórcą jest David Appelbaum, wcześniej pracujący m.in. przy "Mentaliście" i "NCIS: Nowy Orlean") dość szybko odsłaniają przed nami kolejne karty i nie eksploatują do granic aury tajemniczości. Może właśnie dlatego serial ogląda się całkiem lekko — nie musimy inwestować w niego zbyt wiele emocji, bo pierwsze odpowiedzi przychodzą zanim właściwie zdążymy zadać odpowiednie pytania.
La Brea — wady serialu widoczne gołym okiem
"La Brea" to tylko i aż telewizyjny średniak — w dzisiejszych czasach chyba nikt nie oczekuje już od stacji ogólnodostępnych, że będą tworzyć hity, które zostaną widzom w pamięci na długo. Wręcz przeciwnie, tzw. wielkiej czwórce (dziś już niezbyt wielkiej) coraz trudniej wypuszczać na świat seriale dramatyczne, które utrzymają się w ramówce dłużej niż sezon czy dwa. Dlatego należy docenić odwagę szefostwa NBC, iż wyłożyli naprawdę spore pieniądze na produkcję, która równie dobrze mogła zniknąć z anteny po 10 odcinkach. Jak na dzisiejsze standardy, "La Brea" wręcz wyróżnia się na tle innych dramatów w telewizji ogólnodostępnej.
Problem w tym, że i tak niewiele z tego wynika, ponieważ poprzeczka została ustawiona wyjątkowo nisko. Owszem, mogę docenić chęć zrobienia czegoś innego — jeśli za coś innego uznamy popłuczyny z "Lost" — ale nie zmienia to faktu, że serial ma problemy widoczne już na pierwszy rzut oka.
Pierwszy to aktorstwo. Wygląda na to, że dobrych aktorów zaczyna w telewizji linearnej w Stanach zwyczajnie brakować, bo większość z tych występujących w "La Brei" nadaje się co najwyżej do opery mydlanej. Inna rzecz, że obsada, zwłaszcza drugoplanowa, nie dostała zbyt wiele do zagrania — stworzeni przez scenarzystów bohaterowie są bardzo płascy, wręcz papierowi, a każdemu z nich przypisano jedną, dwie cechy, poza którymi ciężko powiedzieć o nich cokolwiek więcej. Oczywiście, mamy tu osoby ze skomplikowaną przeszłością, która ściga ich nawet po podróży w czasie. Mimo to trudno się do tych postaci przywiązywać — serialowi nie zrobiłoby wielkiej różnicy, gdyby nagle cały drugi plan został rozdeptany przez mamuta i zastąpiony innymi bohaterami.
A skoro już przy mamutach jesteśmy… "La Brea" to serial, który czasami musi mocno polegać na efektach specjalnych. A te są zwykle żenująco słabe, wręcz urągają standardom współczesnej telewizji, jakie wyznaczyła chociażby "Gra o tron". Jasne, choć NBC nie żałowało pieniędzy na swoją nowość, budżet w porównaniu do hitu HBO jest znacznie niższy. Mniejsze są jednak także potrzeby, a mimo to wygenerowane komputerowo zwierzęta często przypominają bardziej potwory z filmów klasy Z niż porządną telewizyjną produkcję, do której "La Brea" powinna aspirować. Sceny kręcone z wykorzystaniem green screena także często rażą, na czele z sekwencją otwierającą serial. To coś, czego absolutnie nie mogę pojąć — jeśli nie jesteś w stanie zapewnić dobrych efektów specjalnych, po prostu nie rób serialu, który ich wymaga.
La Brea — pilot serialu nie zachęca do oglądania
Jednak absolutnie największy problem serialu to jego odcinek pilotażowy, który dla twórców powinien być absolutnie kluczowy, aby zachęcić widzów do dalszego oglądania. Aż trudno mi uwierzyć, że po czymś takim NBC zdecydowało o zamówieniu całego sezonu. O fatalnych efektach specjalnych już wspomniałem, ale oprócz tego twórcy serwują nam jedną z najbardziej kuriozalnych i niezamierzenie śmiesznych scen w slow motion. Nie będę jej opisywał, ponieważ słowa nie są w stanie oddać w pełni zażenowania, jakie poczułem w jej trakcie. Bohaterowie serialu bardzo szybko przechodzą także do porządku dziennego nad tym, że z Los Angeles przez dziurę w ziemi trafili wprost do innego świata. Zero paniki, a chociaż jej odrobina byłaby w pełni uzasadniona.
Na całe szczęście po tak złym pilocie serial zaczyna się powoli rozwijać i zyskuje swój głos. No może nie do końca swój, bo zbyt często jest to zwykła kserokopia "Lost", by takie stwierdzenie było w pełni uzasadnione. Dowiadujemy się jednak nieco więcej o samych bohaterach — szkoda, że ci regularnie komunikują się ze sobą za pomocą dialogów, od których bolą zęby — i lepiej poznajemy świat, do którego trafili. A ten oczywiście okazuje się być pełen tajemnic.
"La Brea" nie będzie hitem na miarę "Lost" — brakuje jej nieco bardziej intrygującego scenariusza i wyrazistszych bohaterów. Nawet jeśli serial co jakiś czas zaskakuje i jeszcze bardziej komplikuje wydawałoby się wystarczająco już skomplikowaną sytuację, to zbyt często podczas seansu widzowi może towarzyszyć wrażenie, że już to wszystko gdzieś widział. Ten serial to przeciętniak, na dodatek będący tylko kopią znacznie lepszego oryginału. Ale mimo wszystkich swoich wad, "La Brea" może okazać się dobrą propozycją dla tych, którzy szukają w telewizji czystej rozrywki i niewiele więcej.