"Harlem", czyli "Seks w wielkim mieście" na nowe czasy — recenzja serialu komediowego Amazon Prime Video
Małgorzata Major
6 grudnia 2021, 17:03
"Harlem" (Fot. Amazon Prime Video)
"Harlem", komedia napisana przez Tracy Oliver, która zadebiutowała w piątek na Prime Video, wzbudza skrajne emocje widzów. Czy warto poświęcić na serial pięć godzin?
"Harlem", komedia napisana przez Tracy Oliver, która zadebiutowała w piątek na Prime Video, wzbudza skrajne emocje widzów. Czy warto poświęcić na serial pięć godzin?
"Harlem" opowiada o czwórce przyjaciółek, które znają się ze studiów na New York University i wciąż trzymają razem. Łączy je również nowojorski Harlem, w którym wszystkie mieszkają. Główna bohaterka, czyli Camille (Meagan Good) pracuje jako wykładowczyni na Columbia University i mimo że brzmi to dumnie, jest sfrustrowana czekaniem na etat, a gdy wydział zatrudnia nową szefową (Whoopi Goldberg), sytuacja jeszcze bardziej się komplikuje.
Harlem i nowa narratorka dla dziewczyn z NYC
Trudno nie zauważyć, że Camille to nowa Carrie Bradshaw. Od jej wykładu zaczyna się każdy odcinek, to ona ma najwięcej przemyśleń kulturowych (w końcu jest antropolożką!), zestawia swoje osobiste sytuacje z szerszym kontekstem, który stanowi motyw przewodni jej zajęć. Czy nie przypomina wam to artykułów Carrie pisanych do "New York Star"?
Mimo że jest popularna wśród studentów, którzy walczą o miejsca na jej zajęciach, i prowadzi popularne konta w mediach społecznościowych, to wciąż nie jest doceniana przez "szanowaną kadrę". Świetnie widać tutaj zderzenie międzypokoleniowe pracowników naukowych, ale i inny ważny problem – popularny nie zawsze znaczy to samo co skrupulatny w badaniach akademickich. Dzisiaj ten problem widoczny jest w świecie akademickim wyjątkowo mocno — czy prowadzenie badań nie wystarczy, żeby być docenionym w swojej pracy? Najwyraźniej wciąż trzeba umieć je "sprzedać" w mediach społecznościowych. Równocześnie, same posty na Instagramie nie sprawią, że odciśnie się wyraźny ślad w swojej dziedzinie akademickiej.
Angie (Shoniqua Shandai) "chwilowo" (czyli od jakichś pięciu lat) pomieszkuje na kanapie u Queen (Grace Byers). Jest piosenkarką, która wciąż czeka na swoją wielką szansę. Z kolei Queen pochodzi z zamożnej rodziny, ale nadal prosi rodziców o wsparcie swojego butiku z autorskimi projektami. Tye (Jerrie Johnson) to prawdziwa kobieta sukcesu, jej aplikacja randkowa dla ciemnoskórych osób queer okazała się wielkim sukcesem.
Harlem — poszukiwanie życiowej ścieżki po 30-tce
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to fakt, że bohaterki nie są tuż po studiach, ale sytuują się raczej w przedziale 35+, co jest wielką zaletą, bo wysyp seriali dziewczyńskich sprawił, że zabrakło miejsca na produkcje dla dorosłych kobiet. W "Harlemie" widzimy, że każda z bohaterek ma za sobą różne doświadczenia zawodowe i prywatne. Nie są debiutantkami, są w takim momencie, że właściwie powinny już świętować duże sukcesy w swoich branżach, ale poza Tye, wszystkie tkwią w blokach startowych. Camille czeka na etat, Angie na wielki kontrakt muzyczny, a Quinn na sukces swojego butiku. Są dosyć blisko, żeby to osiągnąć, ale równocześnie, bardzo daleko.
Mimo że serial jest dosyć irytujący w swojej umowności (idealne makijaże, outfity i uczesania), to pobrzmiewa z niego prawdziwe zmęczenie bohaterek czekających na przełom. Nie tylko w sprawach zawodowych. Oczywiście każda z nich ma swoją wielką historię miłosną — albo czeka na nią. Na pierwszy plan wysuwa się relacja Camille z Ianem, byłym chłopakiem, z którym nie zdecydowała się wyjechać do Paryża. Równocześnie Queen poszukuje swojej bratniej duszy, a Angie wręcz przeciwnie.
"Harlem" jest bezpretensjonalny i nie udaje wielkiej rozprawy o życiu współczesnych kobiet, chociaż pojawiające się głosy krytyczne dotyczą między innymi tego, że ciemnoskóre bohaterki nie mają żadnych białych koleżanek. Co jednak dla jednych jest zarzutem, dla innych jest realistycznym pokazaniem relacji między ludźmi. W końcu te same zarzuty (tylko w drugą stronę), blisko dekadę temu, słyszała Lena Dunham (twórczyni serialu "Dziewczyny") oskarżana o to, że jej serial jest zbyt biały. Dzisiaj produkcja Tracy Oliver, współscenarzystki filmu "Laski na gigancie", krytykowana jest za to, że jest zbyt etniczna.
Harlem — Camille jako nowy głos pokolenia?
Niewątpliwie zaletą "Harlemu" jest pokazanie, że nie musisz zrobić czegoś w określonych ramach czasowych. Że debiutantką nie jesteś tylko po studiach, ale w dowolnym momencie, gdy chcesz zacząć coś nowego w swoim życiu. Że nie ma terminu przydatności dla kolejnej próby przekwalifikowania się zawodowego, czy wprowadzenia zmian w swoim życiu. Poza tym, serial to także spora dawka muzyki i ciekawych postaci drugiego planu.
Nie brakuje klisz, jak dobre relacje z matką byłego chłopaka, nieodpowiedzialna matka, na której wciąż chcesz polegać, czy duże zbiegi okoliczności, ale "Harlem" nieco mimochodem sporo miejsca poświęca ważnym problemom społecznym. Pojawia się wątek rasizmu w relacjach zawodowych, oczekiwania protekcji od jednej przedstawicielki mniejszości etnicznej dla drugiej — ciekawie pokazuje ten problem sytuacja zawodowa Camille. Bohaterki zastanawiają się, czy wypada krytykować twórczość osób o różnym pochodzeniu etnicznym, których droga do sukcesu była trudna i usłana wieloma przeszkodami. Tymi dyskusjami "Harlem" jest mocno wypchany, więc warto sprawdzić, czy spędzenie czasu z dziewczynami z Harlemu to coś dla was.
"Harlem" wypada zaskakująco świeżo jako kolejny serial dla kobiet, który może spowodować dyskusję medialną o tym, czy Tracy Oliver ma coś więcej do zaoferowania swojej widowni niż Lena Dunham albo Issa Rae, twórczyni "Niepewnych".