"Przybysze" wciąż mają dobre pomysły, ale trochę spowszednieli – recenzja 2. sezonu serialu HBO
Mateusz Piesowicz
5 grudnia 2021, 09:02
"Przybysze" (Fot. HBO)
XIX-wieczna zbrodnia, średniowieczne porachunki i współczesne problemy. Taki miks musi oznaczać, że wrócili "Przybysze" – norweski serial, w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością.
XIX-wieczna zbrodnia, średniowieczne porachunki i współczesne problemy. Taki miks musi oznaczać, że wrócili "Przybysze" – norweski serial, w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością.
Gdy pierwszy raz zetknąłem się z "Przybyszami", byłem zachwycony konceptem, jaki stał za norweską produkcją HBO. Pomysł sprowadzenia do współczesności ludzi z różnych epok został świetnie wykorzystany – Oslo prezentowało się rewelacyjnie jako "multitemporalna" metropolia, a podlanie wszystkiego satyrą czyniło całość wyjątkowo smakowitą. Na tyle, że zapominało się o znacznie bardziej zwyczajnej na tak barwnym tle kryminalnej fabule. W kolejnym sezonie to już jednak nie mogło przejść. Czy "Przybysze" sprostali temu wyzwaniu?
Przybysze sezon 2 – co nowego w serialu HBO?
Po obejrzeniu pięciu z sześciu odcinków nowego sezonu mogę na pewno powiedzieć, że twórcy zrobili wiele, żebyśmy tym razem bardziej zaangażowali się w serialową historię, a nie tylko podziwiali jej tło. Fabuła rozwija się więc od początku dynamicznie w kilku kierunkach, z jednej strony podejmując część wcześniej rozpoczętych wątków, choćby związanych z tajemnicami kryjącymi się za podróżami w czasie, a z drugiej budując kolejną kryminalną intrygę. Ta natomiast prezentuje się naprawdę atrakcyjnie. W końcu gdzie indziej można spotkać Kubę Rozpruwacza grasującego po ulicach Oslo?
Nazwisko legendarnego XIX-wiecznego mordercy wypływa podczas śledztwa w sprawie brutalnego zabójstwa młodej kobiety prowadzonego przez Alfhildr (Krista Kosonen) – coraz lepiej czującej się we współczesności oraz w szeregach norweskiej policji wojowniczki z czasów wikingów. Tego samego nie można powiedzieć o Larsie (Nicolai Cleve Broch), który odszedł ze służby z powodu problemów z uzależnieniem i właśnie stara się do niej wrócić. Zmienia się zatem dynamika w głównym duecie, w którym teraz to "Alfie" stoi wyżej w hierarchii, co widać po jej większej pewności siebie. Między nietypową parą śledczych wciąż jest jednak chemia, a wzajemne docinki sprawiają, że świetnie się ich razem ogląda.
Szczególnie, że mają co robić, gdy wszystkie znaki na niebie i ziemi zdają się potwierdzać, że Kuba Rozpruwacz jakimś sposobem przeniósł się z londyńskiego Whitechapel w 1888 roku do XXI-wiecznego Oslo, kontynuując tutaj swoją makabryczną działalność. Jego śladem rusza nie tylko nasz duet bohaterów, ale też niejaki Rubinstein (Billy Postlethwaite), tropiący mordercę od lat, choć również skrywający jakiś sekret. Zresztą nie on jeden.
Przybysze to za dużo różnych historii w jednej
Właściwie to można powiedzieć, że w 2. sezonie "Przybyszów" sekrety wyrastają jak grzyby po deszczu, bo ma je tu każdy. Od Alfhildr i jej problemów ze snem mających jakiś związek z podróżami w czasie, przez Larsa, którego znów odwiedza niespodziewany gość, po drugoplanowe postaci służące zwykle tylko za fabularne dźwignie w pełnej zwrotów akcji historii.
Scenariusz oparty na twistach to rzecz jasna nie musi być nic złego, zwłaszcza jeśli fabułę łatwo śledzić, a dynamicznie poprowadzona akcja nie pozwala się nudzić. Gorzej, jeśli przez natłok wątków wszystkie zaczynają się rozmywać, nie pozwalając w gruncie rzeczy żadnemu mocniej wybrzmieć. A tak dość szybko zaczynają wyglądać "Przybysze", którzy od policyjnego śledztwa i pary detektywów przechodzą bez ostrzeżenia do królewskich pretensji Świętego Olafa (Tobias Santelmann), by potem skoczyć do kłopotów córki Larsa, Ingrid (Ylva Bjørkås Thedin), zahaczyć o jakiegoś rodzaju spisek wśród neoluddystów i starać się połączyć wszystko fantastycznym spoiwem.
Faktem jest, że powiązań między poszczególnymi elementami doszukać się łatwo, ale to bynajmniej nie świadczy, że tworzą one razem dobrze dopasowaną całość. "Przybysze" już poprzednio mieli problemy przy przechodzeniu z głównego kryminalnego wątku do pobocznych historii, a teraz, gdy te się namnożyły, brak wspólnego klucza jest jeszcze bardziej wyraźny. Jasne, tego rodzaju mieszanka to jeden z wyróżników serialu, ale gatunkowy czy stylowy miks nie musi wcale oznaczać braku konsekwencji w prowadzonej narracji. Tymczasem tutaj często odnosi się wrażenie, jakbyśmy kilka razy w ciągu odcinka przełączali się na zupełnie inny serial.
Przybysze, czyli starcie realizmu z fantastyką
Inna sprawa, że w większości przypadków jest to wciąż serial co najmniej niezły. Może za wyjątkiem bardzo tendencyjnej historii Ingrid, cała reszta obfituje w pomysły, które aż chciałoby się bardziej rozwinąć. Szczególnie dotyczy to Olafa, za którego sprawą w tym sezonie najmocniej uwidaczniają się kontrasty między historią a współczesnością, co jednak zwykle kończy się na niewiele znaczących błahostkach typu średniowieczny norweski Święty z własnym kanałem na YouTube — czy też uczący się jazdy samochodem.
Tego rodzaju scenki nie wnoszą do serialu niczego poza czystym funem, sprawiając, że "Przybyszów" ogląda się z przyjemnością, ale też z uczuciem niedosytu. Twórcy poszli wprawdzie w innym kierunku niż w poprzednim sezonie, skupiając się w większym stopniu na opowiedzeniu wciągającej historii i wyłożeniu nam odpowiedzi na dręczące pytania, ale rzecz w tym, że im więcej ich dostajemy, tym bardziej serial powszednieje. Urok tutejszego "realistycznego" zderzenia przeszłości z teraźniejszością wynikał w dużej mierze z braku przynajmniej części wyjaśnień – tym razem dostajemy je wraz z bardziej wciągającą historią, ale czy fantastyczne rozwiązania są równie satysfakcjonujące jak sam serialowy koncept? Mocno wątpię, oczywiście zastrzegając, że nie znam zakończenia.
I bez niego mogę jednak bez cienia wątpliwości stwierdzić, że "Przybysze" to ciągle serial, w którym choć pojedyncze mocne punkty nie przekładają się na równie udaną całość, to jest ich na tyle dużo, by seans zaliczyć do udanych. Alfhildr i Lars zgrali się i rozwinęli, będąc jeszcze lepszym duetem niż poprzednio, sprawa Kuby Rozpruwacza wciąga, konstrukcja i wizja świata, w którym funkcjonują wspólnie przedstawiciele różnych epok, wciąż potrafi zaskoczyć, nie brakuje absurdalnego humoru. Na pewno na długie grudniowe wieczory serial HBO nada się idealnie. Szkoda jednak, że nie mogę pochwalić go bardziej.