"Hawkeye" jest jak miły, ale mało znaczący świąteczny prezent – recenzja pierwszych odcinków serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
25 listopada 2021, 16:02
"Hawkeye" (Fot. Marvel/Disney+)
Wiecie już, co chcielibyście znaleźć pod choinką? Jeśli nie, "Hawkeye" będzie w sam raz. Serial lekki, przyjemny i do zapomnienia zaraz po obejrzeniu. Spoilery!
Wiecie już, co chcielibyście znaleźć pod choinką? Jeśli nie, "Hawkeye" będzie w sam raz. Serial lekki, przyjemny i do zapomnienia zaraz po obejrzeniu. Spoilery!
"Jesteś moim ulubionym Avengerem!" to zdecydowanie nie jest zdanie, które spodziewalibyśmy się usłyszeć w kontekście Clinta Bartona (Jeremy Renner). Znany szerzej jako Hawkeye albo po prostu ten facet biegający pomiędzy bogami oraz superherosami, uzbrojony w łuk i strzały, od swojego debiutanckiego występu w MCU (a miało to miejsce jeszcze w czasach pierwszego "Thora") odgrywa w nim najczęściej rolę znajomego tła. Wszędzie jest, nigdzie nie ma większego znaczenia. Idealny bohater serialu?
Hawkeye – bohater Marvela z własnym serialem
Biorąc pod uwagę, że dotychczasowe marvelowskie produkcje na Disney+ skupiały się zazwyczaj właśnie na rozbudowywaniu historii postaci, na które nie było czasu w filmach, "Hawkeye" pasuje do nich jak ulał. Tytułowy łucznik, którego z MCU kojarzyć można w największym stopniu z bliskiej relacji z Czarną Wdową, tutaj ma wreszcie większe pole do popisu, otrzymując fabułę, której nie musi z nikim dzielić. No, prawie z nikim. Bo jest jeszcze jego jedyna największa fanka, mająca ambicję wejść w buty swojego idola.
Serial, który pełni jednocześnie rolę rozbudowanej opowieści o Bartonie, wprowadzenia nowej postaci do MCU i historii świątecznej, już na samym początku zgrabnie wyjaśnia, skąd zamiłowanie młodej Kate Bishop (Hailee Steinfeld) do najmniej efektownego z Avengersów. Szybka retrospekcja do 2012 roku, jedna precyzyjnie wymierzona przez Hawkeye'a strzała i trafione dwa cele za jednym zamachem – atakujący Chitauri oraz serce pewnej dziewczynki, która odtąd postanowiła, że tak jak jej nowy idol, nie będzie rozstawać się z łukiem.
Można powiedzieć, że Clint Barton to wyjątkowy pechowiec, bo nawet we własnym serialu nie jest jedynym głównym bohaterem, ale dla widzów to w gruncie rzeczy bardzo dobra wiadomość. Dzięki temu unikamy bowiem nudnawej opowieści z gatunku "cierpienia zmęczonego superbohatera", w zamian otrzymując luźny miks starego z nowym. Biegnąca początkowo dwutorowo akcja szybko spina się więc w całość, a my możemy oglądać, jak w jej ramach Hawkeye będzie stopniowo przekonywał się i wychowywał swoją następczynię.
Hawkeye, czyli Kate, Clint i Piotr Adamczyk
Serialowa historia, za którą odpowiada pracujący wcześniej m.in. przy "Mad Men" Jonathan Igla, już na pierwszy rzut oka nie sprawia wrażenia najbardziej wyszukanej. Główna oś fabularna, koncentrująca się na wzajemnych stosunkach Kate i Clinta, to typowa relacja mentor – uczeń, tutaj w wersji zdecydowanie bardziej humorystycznej niż poważnej, z kolei cała reszta jest póki co raczej mało istotną otoczką. Dość powiedzieć, że bardziej od rozgrywającej się w tle awanturki twórców interesuje pokazanie nam, jak magicznym miejscem jest Nowy Jork w okresie świąt.
Jakieś fabularne punkty zaczepienia są jednak potrzebne, dlatego oprócz choinek i ozdób na każdym kroku mamy też osobiste problemy pary głównych bohaterów. W przypadku Kate chodzi o bogatą matkę, Eleanor (Vera Farmiga), która wyobraża sobie przyszłość córki zupełnie inaczej od niej samej, a do tego właśnie zaręczyła się z niejakim Jackiem Duquesne (Tony Dalton). Facetem, na którego podejrzenie rzuca sam jego wąs i przyklejony do ust sztuczny uśmieszek, o szermierczych umiejętnościach nie wspominając.
Clint natomiast po raz kolejny daje się poznać jako rodzinny facet, któremu zawodowe powinności wchodzą w paradę podczas wypełniania ojcowskich obowiązków. Tym razem przeszkodą okazuje się przeszłość bohatera w postaci Ronina (nieprzebierającego w środkach zabójcy, którym stał się, gdy jego bliscy wyparowali po "pstryknięciu" Thanosa), dopadająca go akurat wtedy, gdy może wreszcie poświęcić trochę czasu dzieciom. Wciąż mało? To dorzućmy jeszcze ciemne interesy powiązane z nietypową mafią i można zaczynać świąteczne przyjęcie w marvelowskim stylu. A jakby było mało swojsko, urozmaici je wam wplatający w to wszystko trochę dresiarskiej polskości Piotr Adamczyk, który po roli w "For All Mankind" tym razem dorobił się swojego nazwiska w czołówce – pogratulować rozwijającej się kariery za oceanem.
Atrakcji różnego rodzaju jest zatem sporo, choć trzeba szczerze przyznać, że żadna z nich nie jest szczególnie odkrywcza. W kolejnych czterech odcinkach zapewne jeszcze ich przybędzie, jako że w serialu mają się pojawić Florence Pugh jako Yelena Belova z filmu "Czarna Wdowa", obwiniająca Clinta za śmierć swojej siostry, a także mająca już za sobą ekranowy debiut Alaqua Cox w roli Echo – jeszcze jednej marvelowskiej postaci, która dostanie swój serial. MCU się zatem zgodnie z planem rozrasta, a produkcja nowych superbohaterów przyspiesza. Czy gdzieś w tym wszystkim zostaje trochę miejsca na wciągającą historię?
Hawkeye to świąteczna kartka od Marvela
Taką w "Hawkeye'u" zapewnia przede wszystkim duet pierwszoplanowych łuczników, zwłaszcza że między Rennerem i Steinfeld z miejsca rodzi się naturalna chemia, którą potrafią przenieść na swoich bohaterów. Doświadczony Avenger odgrywa tu rolę zmęczonego nauczyciela wbrew własnej woli, który najpierw stara się opędzić od młodej protegowanej, ale wydaje się od początku pogodzony z faktem, że już się jej nie pozbędzie. Można się oczywiście przyczepić do wielu skrótów, jakimi podąża serial, ale skrzyżowanie mrukowatego Bartonowego sarkazmu z entuzjazmem Kate wiele wynagradza, wystarczająco uwiarygadniając to partnerstwo.
Można pochwalić twórców za to, że starają się we wszystkim trzymać umiar, dzięki czemu "Hawkeye" zachowuje przyziemną atmosferę, która pasuje do charakteru jego bohaterów. Umiejętnie balansując między komediowymi (dla mnie wygrywa Kate tłumacząca Clintowi rolę brandingu), a dramatycznymi wątkami (Kate tracąca ojca, Clint dręczony wyrzutami sumienia po śmierci Natashy), tonuje oczekiwania, jakie można by mieć po wcześniejszych serialach MCU. W tym przypadku raczej nie liczcie więc na wizualne fajerwerki czy fabularne odloty, a prędzej luźną produkcję, która wprowadzając nas w świąteczny nastrój, jednocześnie zapełni kilka luk w superbohaterskim uniwersum.
Wychodzi więc na to, że "Hawkeye" jest dokładnie takim serialem, jakiego można się było spodziewać. Stawiając na prostotę, ma do wypełnienia konkretne cele, które twórcy po kolei odhaczają na liście zadań. Przedstawić widzom Kate, odwołać się do filmów, wprowadzić do uniwersum nowe postaci, rzucić dowcipem, dodać uroczego psiaka i nieporadnych zbirów, stale przypominać o familijnym klimacie. Wszystko ładne, zgrabne, sympatyczne i w niewielkim stopniu się narzucające. Superbohaterska kartka na święta? Wygląda jak każda inna – obejrzeć, uśmiechnąć się i odstawić na półkę.