"Zasada Comeya" to zbyt długie kazanie – recenzja miniserialu o dyrektorze FBI i Donaldzie Trumpie
Kamila Czaja
21 listopada 2021, 16:33
"Zasada Comeya" (Fot. Showtime)
Z opóźnieniem o ponad rok, który sporo przecież w amerykańskiej polityce zmienił, "Zasada Comeya" trafia do Polski, żeby i rodzimych widzów trochę umoralnić w niezbyt wyszukanej formie.
Z opóźnieniem o ponad rok, który sporo przecież w amerykańskiej polityce zmienił, "Zasada Comeya" trafia do Polski, żeby i rodzimych widzów trochę umoralnić w niezbyt wyszukanej formie.
Ponadroczne opóźnienie polskiej emisji "Zasady Comeya" w stosunku do premiery amerykańskiej sporo zmienia. Miniserial napisany i wyreżyserowany przez Billy'ego Raya ("Ostatni z wielkich") na podstawie książki Jamesa Comeya "A Higher Loyalty: Truth, Lies, and Leadership" z 2018 roku (w Polsce wydanej rok później pod tytułem "Wyższa lojalność. Prawda, kłamstwa i przywództwo") wyemitowany na Showtime w dwa wrześniowe wieczory 2020 roku wpisywał się w walkę Trump — Biden. I choćby z tego względu mógł przyciągać. Gdy opadł wyborczy pył, "Zasada Comeya", na Canal+ też planowana na dwa wieczory (chociaż formalnie w czterech, nie dwóch odcinkach), musiałaby się bronić już bez tego kontekstu.
Sprawę ma utrudnioną o tyle, że wydarzenia lat 2016-2017, czyli śledztwa w sprawie e-maili Hillary Clinton i wpływu Rosjan na kampanię Donalda Trumpa, po wygranej Bidena z jednej strony wydają się minione, jak zły sen, z którego Ameryka się mniej więcej wybudziła, z drugiej – zbyt świeże w pamięci, by traktować je jako fascynujący wyimek odległych dziejów. Nie kusi szczególnie model "przeżyjmy to jeszcze raz", jako że tego akurat chyba wielu z nas już przeżyć nie chce, a na traktowanie losów Comeya jako lekcji historii jest za wcześnie.
Miniserial musiałby więc zapewnić coś, co przyciąga do ekranów i teraz, gdy Trump został od władzy odsunięty. Rewelacyjne role, uniwersalną historię, przenikliwą analizę mechanizmów, które doprowadziły Comeya (granego tu przez Jeffa Danielsa) do porażki. I na to wszystko był w "Zasadzie Comeya" potencjał, bo obsada imponuje, a o obraz społecznych, politycznych, psychologicznych uwarunkowań aż się prosi, powinny się wręcz same pisać. Tyle że potencjał został w dużej mierze zmarnowany, przez co seans miniserii uważam jeśli nie aż za stratę czasu, to za czas spędzony na wyszukiwaniu zalet pod masą braków. Główne problemy widzę trzy: jest nudno, patetycznie i laurkowo – a tylko pierwszy zarzut z czasem można nieco złagodzić.
Zasada Comeya to nudna i patetyczna laurka
Nuda dotyczy przede wszystkim pierwszej części historii. Poznajemy tłum bohaterów, z których część będzie miała potem znaczenie, część niekoniecznie. Jeśli ktoś nie śledził bardzo dokładnie sprawy Clinton, a będzie chciał nadążać, szybko zgubi się w odmętach Wikipedii, ale ten poznawczy wysiłek nie sprawi, że "Zasada Comeya" stanie się pasjonująca. Przeciwnie, pojawi się pytanie, jak tak zniuansowana sprawa może wypaść na ekranie tak nijako. Pewnie między innymi przez to, że wyjaśnienie różnych kwestii rozwiązano poprzez tłumaczenie wszystkie wprost w monologach.
Podczas oglądania doszłam do punktu, w którym czekałam, aż wreszcie wybiorą Trumpa, bo skoro już musi do tego dojść, to może wtedy chociaż serial będzie ciekawszy. I faktycznie, gdy karykaturalny prezydent (Brendan Gleeson, "Mr. Mercedes") wkracza na scenę, przynajmniej trudno się nudzić, zadając sobie wciąż i wciąż pytanie, jak mogło do tego dojść, i patrząc, jak wszelkie systemowe zabezpieczenia oraz stojący na straży prawa ludzie padają jak domki z kart wobec pozbawionego hamulców władcy i jego koszmarnego dworu (urzędników Trumpa grają m.in. T.R. Knight czy Joe Lo Truglio).
Tu jednak widać, jak czarno-biały obraz zarysowano w "Zasadzie Comeya". Dobrzy i uczciwi agenci FBI kontra źli karierowicze bez poszanowania dla instytucji. Nawet gdy sprzyja się Obamie (aż zbyt idealny Kingsley Ben-Adir, "High Fidelity"), Clinton, urzędnikom wskazanym przez Demokratów czy tak przedstawionemu w tej historii Comeyowi, nie można zignorować metod, jakimi posługuje się miniseria, by nie tyle naszkicować, co grubą kreską narysować konflikt postaw. Mamy więc zwolnione tempo, skumulowane symboliczne kadry, dramatyczne zbliżenia na twarze, toporne dialogi i monologi pełne patosu. I te znaczące pauzy przez dobitnymi zdaniami – zawsze o ułamek sekundy za długie, więc zakrawające na parodię.
No i Comey. Fakt, że zarysowano dodatkową ramę, stylizując miniserię na opowieść Roda Rosensteina (Scoot McNairy, "Halt and Catch Fire"), zawsze o Jamesa zazdrosnego, więc teoretycznie dość krytycznego, to zmyłka. Niby ganiąc moralne poczucie wyższości zwolnionego szefa FBI, Rosenstein buduje laurkę. To, że scenariusz oparto na książce Comeya, bije po oczach, a liczba niepotrzebnych scen pokazujących, jaki to wspaniały człowiek, z czasem zaczyna naprawdę irytować.
Zasada Comeya i zmarnowany potencjał
"Zasada Comeya" zrobiłaby głównemu bohaterowi większą przysługę, nieco tonując hagiograficzne zapędy. Samo poznanie uzasadnienia, czemu Comey tak, a nie inaczej rozegrał sprawę przed wyborami 2016, jak bardzo wszystkie jego opcje do wyboru były z góry złe i jak doszło do późniejszego zwolnienia, mogłoby się okazać bardzo ciekawe. Ale nie w takiej formie, w której widz może i wzruszy się pod koniec, ale powinien mieć świadomość, że się wzrusza, bo zmanipulowano go, korzystając z, posuniętych tu do granic gustu, tradycyjnych amerykańskich wzorców.
Ekranowy Comey, co zresztą pada z usta jego żony (Jennifer Ehle "Duma i uprzedzenie"), ma skłonność do bycia Jimmym Stewartem. Ale to, co w filmach Franka Capry naprawdę działało, jak wpisany w jego dzieła idealizm, w autokreacji bohatera współczesnego miniserialu wypada słabo, razem z innymi wadami produkcji podkopując to wszystko, co "Zasada Comeya" mogłaby nam dać.
Mogłaby na przykład stać się przemyślanym studium zderzenia wartości: długiego trwania instytucji z doraźnych politycznych interesów. Mogłaby być wstrząsającym portretem starcia garstki idealistów, którzy wybrali misję zamiast pieniędzy, z sytuacją, w której nie tylko ideały, ale nawet podstawowe zasady przestają obowiązywać. Stronnicy Comeya (grani przez tak dobrych aktorów jak choćby Holly Hunter, Micheal Hyatt, Jonathan Banks, Oona Chaplin, Steven Pasquale, Brian d'Arcy James, Michael Kelly) są jednak gdzieś na marginesie, często sprowadzeni do roli wielbicieli Comeya albo nadawców bądź adresatów paru wzniosłych haseł.
Słuszność tych haseł podkopywana jest przez sposób ich podania. Nawet jeśli dobro i zło czasem przybierają dość wyraźne formy, to trzeba by o tym interesująco opowiadać, by nie zmienić serialu w laurkowe kazanie. Tu się nie udaje, a jeśli nawet zdarzają się wciągające momenty, miniserial szybko sprawia, że się o nich zapomina, bo następuje kolejna kumulacja nieudanych, patetycznych scen.
Zasada Comeya – czy warto obejrzeć serial?
Szkoda, bo żyjemy w politycznie szalonych czasach, kiedy dawne reguły przestają obowiązywać, a populiści robią, co chcą. I to przesunięcie zasługuje na porządną historię, nieidealizującą nadmiernie tego, co dawniej, ale też wskazującą, że erozja systemu jest stopniowana i nie można wszystkiego wrzucać do jednego worka. W "Zasadzie Comeya" taka historia jest, ale pod zwałami patosu i wybielania Comeya, którego po seansie się pewnie bardziej lubi, jednak nie o to przede wszystkim powinno chodzić w tak złożonej sprawie.
Jeżeli ktoś uważa, że Aaron Sorkin czasem nieznośnie przesadza z moralizowaniem, na przykład w "Newsroomie", gdzie też główną rolę grał Daniels, niech ma świadomość, że "Zasada Comeya" przesadza znacznie bardziej, a nie ma lekkości, poczucia humoru, ripost i oryginalności, które mimo wszystko w swoich produkcjach zapewnia Sorkin. Billy Ray nie jest Sorkinem ani Caprą. Nie potrafi też wybrać ważnych wątków i się na nich skupić. To, co się udaje (na przykład wspólne sceny Danielsa i Hunter), ginie pod nawałem tego, co się nie udaje.
W efekcie mógłby być z tego niezły film, taki na maksymalnie dwie godziny, ale miniseria na trzy i pół godziny to już znacznie słabsza rzecz. Nawet jeśli można sobie po seansie zadać parę pytań o sprawiedliwość i moralność. I o to, jakim cudem świat mimo czterech lat rządów Trumpa w ogóle jeszcze istnieje. Ale skoro ta kadencja zdawała się trwać wiecznie, to czy powinniśmy oglądać "Zasadę Comeya", która z racji wspomnianych wad ma tę samą przykrą właściwość?