"Gentefied" wzrusza, choć nie karmi złudzeniami – recenzja 2. sezonu komediodramatu Netfliksa
Kamila Czaja
13 listopada 2021, 12:26
"Gentefied" (Fot. Netflix)
Komediodramat o rodzinie, gentryfikacji, jedzeniu i złudzeniach amerykańskiego snu, czyli "Gentefied", powraca z 2. sezonem, któremu mimo niedoskonałości warto dać szansę. Spoilery!
Komediodramat o rodzinie, gentryfikacji, jedzeniu i złudzeniach amerykańskiego snu, czyli "Gentefied", powraca z 2. sezonem, któremu mimo niedoskonałości warto dać szansę. Spoilery!
Jeśli ktoś nie przeoczył "Gentefied" w lutym zeszłego roku, naczekał się na 2. sezon. Ja tymczasem przeszłam prosto z nadrobionej z opóźnieniem 1. serii w nowe odcinki, co pewnie wpłynęło nieco na odbiór nowej dawki perypetii Moralesów. Mniej przeżywałam zawieszenie, w jakim zostawił widzów finał poprzedniego sezonu, ale za to mogłam na świeżo porównywać obie serie, sprawdzając, co się zmieniło.
Gentefied – 2. sezon pełen trudnych pytań
Nie zmieniło się to, że stworzone przez Marvina Lemusa i Lindę Yvette Chávez, a reżyserowane między innymi przez Americę Ferrerę "Gentefied" to opowieść niezbyt równa, jednak inaczej rozkładają się akcenty w obu sezonach. Wcześniej serial dość długo się rozkręcał, by zabłysnąć najjaśniej przy odcinkach skupionych na drugoplanowych członkach rodziny ("Women's Work" poświęcony perspektywie granej przez Laurę Patalano Beatriz) czy postaciach związanych z prowadzonym przez Moralesów barem ("The Grapevine" o mariachim i jego synku). Tym razem też najlepiej wypada druga część sezonu, właściwie ostatnie trzy odcinki, ale uwaga koncentruje się w nich na przenikaniu się losów całej rodziny, nie na bohaterach pokazywanych w oderwaniu od reszty.
Fabularnie zmieniło się sporo. Z historii kuzynostwa walczącego o utrzymanie biznesu dziadka i o odnalezienie się w skomplikowanej sieci latynoskiej tożsamości wobec gentryfikacji i finansowych pokus "Gentefied" płynnie przeszło w opowieść z jednej strony o nieudokumentowanej migracji, z drugiej – o konieczności znalezienia kompromisu między spłacaniem symbolicznego długu rodzinie a wykorzystywaniem szans.
Najciekawiej wypada pierwszy aspekt 2. sezonu, który oglądany w Polsce rozdartej sporem o migrację nabiera dodatkowego wymiaru. Casimiro "Pop" Morales (Joaquín Cosío) z lokalnego biznesmena szanowanego w społeczności na naszych oczach staje się jednym z milionów niechcianych w Stanach przybyszów. Wisząca nad nestorem rodu groźba deportacji nie tylko pozwala ostro sportretować prawny system w tym zakresie, ale także daje całej rodzinie szansę na przemyślenie relacji i tego, ile może stracić.
Doskonały jest wątek ojców, obecnych oraz nieobecnych w życiu dzieci. Poznajemy, wreszcie nie przez telefon, Ernesta (Manuel Uriza), który okazuje się znacznie bardziej skomplikowany, niż rysował to jego syn, Chris (Carlos Santos). Erik (J.J. Soria) jako świeżo upieczony ojciec robi wiele – ale czy wciąż nie za mało? – by nie powtórzyć błędów własnego ojca. A Ana (Karrie Martin Lachney) próbuje pokazać Nayeli (Bianca Melgar), jaki był ich ojciec, przy okazji doceniając bardziej Beatriz. Wszyscy natomiast szukają sposóbów, by pomóc dziadkowi, który był dla nich niczym ojciec, ale przy tym nie zatracić w tym pomaganiu własnej przyszłości.
2. sezon Gentefied rozkręca się powoli
W efekcie najbardziej intrygująco wybrzmiewają tu pytania o to, ile Ana, Erik i Chris są winni swojej rodzinie, ile ludziom, z którymi chcą budować nowe życie, a ile samym sobie. Dobrze wypada historia Erika zagubionego w Stanfordzie i próbującego stworzyć z Lydią (Annie Gonzalez) związek, który jednak wciąż wpada w te same koleiny. Chris też dostaje wątek uczuciowy, dzięki świetnej chemii z Saraí (Ivana Rojas) od razu przekonujący. Mniej zachwycają mnie prywatne perypetie Any, może dlatego, że chociaż w 5. odcinku lepiej poznajemy Yessikę (Julissa Calderon), to niewiele z tego zbliżenia na wcześniej trochę pobieżnie potraktowaną postać wynika.
Właśnie odcinek 5. był dla mnie trudnym momentem w oglądaniu "Gentefied", bo po udanym "Welcome Home, Pop" kolejne odsłony sezonu coraz bardziej przypominały zwyczajny sitcom. Mimo otwierającego oczy na wiele kwestii kulturowego zanurzenia, które stanowi o sile serialu, irytowały mnie wtórne wobec poprzedniego sezonu walki o bar czy artystyczne kompromisy Any, trochę komedii pomyłek, a potem zbędne haloweenowe imprezy. Trochę zwątpiłam w sens oglądania.
A jednak warto było dać "Gentefied" szansę, bo 6. odsłona, zatytułowana "Sangiving", to jednej z najlepszych odcinków, jakie widziałam w tym roku. Wszystkie, także mniej udane wcześniejsze wątki kumulują się w tym wspólnym rodzinnym posiłku, na jaw wychodzą sekrety, skrywane pretensje i frustracje dochodzą do głosu, a to wszystko zostało napisane, zagrane i nakręcone rewelacyjnie. Ostatnie dwa odcinki nie osiągają może aż takiego poziomu, ale jednak dowodzą, że twórcy "Gentefied" przemyśleli, co i jak chcą opowiedzieć.
Czy warto oglądać serial Gentefied?
Im mniej tu tradycyjnego sitcomu, tym lepiej. Im więcej eksperymentów (choćby z czarno-białymi retrospekcjami w finale) i dramatu, pełnego jednak ciepłych uczuć wobec pokazywanych postaci, tym ciekawszy serial dostajemy. Jeśli ktoś polubił tych bohaterów w 1. sezonie, powinien być zadowolony, że twórcy pozwalają im się rozwijać. Jeżeli ktoś szuka śmiesznego sitcomu, to znajdzie tu mniej dla siebie, bo to raczej, z wyjątkami, serial do uśmiechu przez łzy niż do głośnego rechotu.
Ale za to jest to serial do zadumy. Nad obosiecznością mediów. Nad tym, jak rodzina wpływa na to, jakie wybory ktoś podejmuje w dorosłym życiu. Nad zobowiązaniami wobec innych. Nad tym, co warto poświęcić dla spełniania amerykańskiego snu, który nieraz obdzierany jest tu z mitu dostępności dla wszystkich. Wystarczy opowiedzieć historię z punktu widzenia niebogatych Latynosów, by inkluzywność okazała się iluzją.
W tematach dotyczących szacunku dla praw człowieka "Gentefied" jest konsekwentnie bezkompromisowe. Nie bez powodu finał nosi tytuł "No Human Is Illegal". Równocześnie jednak to serial, który – kiedy nie bawi się w niepotrzebne naśladowanie sitcomowych schematów – tworzy wielowymiarowych bohaterów i stawia ich przed niejednoznacznymi wyborami. I dla tych zalet polecam "Gentefied" choćby tym wszystkim widzom, którzy tęsknią za poważniejszym obliczem nieodżałowanego "One Day at a Time".