"Inwazja" to zbędny punkt widzenia na atak z kosmosu – recenzja pierwszych odcinków serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
23 października 2021, 18:03
"Inwazja" (Fot. Apple TV+)
Twórcy "Inwazji" mieli ambicje, by ze starej jak świat historii o ataku obcych na Ziemię wycisnąć coś nowego. Początek serialu nie zwiastuje jednak, by miało im się powieść.
Twórcy "Inwazji" mieli ambicje, by ze starej jak świat historii o ataku obcych na Ziemię wycisnąć coś nowego. Początek serialu nie zwiastuje jednak, by miało im się powieść.
Różne zakątki świata, różni ludzie i różne okoliczności, ale ten sam, pozaziemski problem. Brzmi ciekawie? David Weil ("Hunters") i Simon Kinberg (scenarzysta i producent filmów z serii "X-Men") z pewnością tak sądzili, gdy wcielali w życie swój – w zamierzeniu innowacyjny – pomysł na opowieść o inwazji obcych na Ziemię. Chciałbym powiedzieć, że efekt ich starań widać na ekranie, ale niestety, "Inwazja" prezentuje się równie odkrywczo, co jej tytuł.
Inwazja, czyli atak obcych z różnych perspektyw
Serial Apple TV+ (w serwisie są już dostępne trzy pierwsze odcinki z dziesięciu, kolejne co tydzień w piątek) to nic innego, jak jeszcze jedna wariacja na temat "Wojny światów", którą od licznych naśladowców Wellsowskiego klasyka różnić ma tym razem podejście do głównego motywu. A właściwie to głównego tylko z nazwy, bo tytułowa "Inwazja" tak naprawdę stanowi jedynie tło serialowych wydarzeń rozbitych na kilka wątków i kilkanaście mniej czy bardziej istotnych postaci. Istotne jest zatem nie co się dzieje, ale jak niezidentyfikowane zagrożenie wpływa na codzienne problemy zwykłych ludzi.
Na pozór jest to rzeczywiście coś innego, może nawet bardziej realistycznego i przyziemnego, niż podobne opowieści skupiające się na walce o przetrwanie czy próbach odparcia najeźdźcy. W praktyce jednak okazuje się, że zapowiadane podejście stawiające na indywidualne doświadczenie apokalipsy szybko zmienia się w niespełnioną obietnicę oryginalności. Innymi słowy, pomysł był nawet niezły, ale wykonanie zdecydowanie zawodzi. I to pod wieloma względami, poczynając od scenariusza, a na kwestiach realizacyjnych kończąc.
Inwazja – wielu bohaterów, wiele wtórnych historii
Zacznijmy od tego pierwszego, bo to on powinien grać tu główną rolę. Tym gorzej jednak, że przedstawienie zarysu fabuły "Inwazji" jest równie bezcelowe – bo ani na moment nie udaje się ukryć, że koniec końców chodzi po prostu o atak z kosmosu – co kłopotliwe, ponieważ historię rozbito na tak dużą liczbę wątków, że samo ich wprowadzenie zajmuje twórcom dwa odcinki. A powiedzieć, że emocje przy tym jak na grzybach, nie byłoby wcale dalekie od prawdy.
Przeskakując z jednego końca świata na drugi, poznajemy więc kolejnych bohaterów i okoliczności, w jakich zastało ich tytułowe zdarzenie. Od małomiasteczkowego szeryfa z Oklahomy (Sam Neill), któremu zakłócono odejście na emeryturę, przez Aneeshę i Ahmeda (Golshifteh Farhani i Firas Nassar) – nowojorską parę z dwójką dzieci i małżeńskimi problemami, po Mitsuki (Shioli Kutsuna), specjalistkę od łączności japońskiego programu kosmicznego z Tokio, która ma osobisty związek ze sprawą. Już jest tłoczno, a to jeszcze nie koniec. W drugim odcinku dołączają bowiem amerykański żołnierz w Afganistanie Trevante (Shamier Anderson) i brytyjski dzieciak Casper (Billy Baratt), dręczony przez rówieśników i ataki epilepsji.
Próżno szukać wśród tego towarzystwa wiodącej postaci czy związków między nimi (choć te pewnie jeszcze się pojawią), inne są też w poszczególnych przypadkach relacje z ogólnoświatową katastrofą. Raz stanowi ona tylko tło dla osobistych historii, wbrew pozorom nie mając na nie większego wpływu, kiedy indziej jest ściślej powiązana z bohaterami, a przez to bardziej klasyczna w odbiorze. W efekcie można szybko dostrzec, że oryginalność "Inwazji" w gruncie rzeczy kończy się na częstych zmianach scenerii – cała reszta jest znaną opowieścią, nieważne czy mowa o dramacie obyczajowym, historii o nastolatkach, czy science fiction o przybyciu obcych. Wielowątkową fabułę łączy zaś najgorszy możliwy punkt wspólny, czyli wtórność.
Inwazja, czyli apokalipsy małe, duże i nudne
Ta już na starcie serialu zabija jego teoretycznie największy atut, jakim jest przyjęcie wielu perspektyw na apokaliptyczne zdarzenie. Cóż z tego, że możemy poznać reakcje ludzi z różnych kontynentów, gdy stają w obliczu nieznanego, skoro wszystkie są zbudowane na schematach, nie dając za grosz poczucia autentyczności i utrudniając emocjonalne zaangażowanie widza? "Inwazja" nijak nie wykorzystuje własnych atutów, budując wielowątkową narrację tylko po to, żeby wciskać w jej ramy kolejne porcje oklepanych banałów podawanych w kilkuminutowych fragmentach za pomocą nienaturalnych i męczących dialogów. To już lepiej było się skupić na obcych.
Sytuację ratuje niekiedy aktorstwo, choćby w wykonaniu Shioli Kutsuny, która wyciska maksimum z minimalnych środków danych jej przez scenariusz i czas ekranowy, czyniąc przy okazji japoński wątek póki co zdecydowanie najlepszym ze wszystkich. Na niewiele się to jednak zdaje, bo konstrukcja serialu nie pozwala nam zostać zbyt długo w jednym miejscu, a fabuła atakuje kolejnymi oklepanymi rozwiązaniami, którym atrakcyjności nie dodają nawet nienaturalne wydarzenia. Tajemniczy krąg w zbożu? Głosy w głowie? Trzęsienia ziemi i brak elektryczności? Wygląda jak podstawowy zestaw przydatny na każdy ekranowy koniec świata i choć nie oczekiwałem od twórców, że wynajdą gatunek na nowo, liczyłem, że przynajmniej podejdą do tematu z pomysłem.
Niestety, wyobraźni panom Kinbergowi i Weilowi starcza wyłącznie na wymieszanie inwazji obcych z problemami osobistymi bohaterów, a i przy tym mają kłopot z uczynieniem ich wciągającymi. Bardziej pasuje słowo "rozwleczone", bo w niektórych przypadkach naprawdę trudno zrozumieć decyzje bohaterów, a na usta (wśród wielu innych) ciśnie się pytanie, czemu w ogóle ci ludzie się tym zajmują, gdy wokół nich dosłownie wali się świat? Jasne, można argumentować, że to dopiero początek i wielu nie rozumie jeszcze skali zdarzeń, ale mam wrażenie, że serial już teraz ma źle porozkładane akcenty, przez co zamiast widza angażować, głównie irytuje. Ewentualnie usypia.
Inwazja nawet wizualnie wtapia się w przeciętność
Skoro nie udało się zbudować wiarygodnych postaci i ich relacji za pomocą scenariusza, to może "Inwazja" potrafi wzbudzić emocje innymi sposobami? W końcu ponoć 200-milionowy budżet dawał spore pole do popisu, a zdjęcia kręcone w Stanach, Wielkiej Brytanii, Japonii i Maroku pozwalały myśleć o niezapomnianych wizualnych wrażeniach. I rzeczywiście, trzeba przyznać, że na przestrzeni trzech odcinków możemy zawiesić oko na kilku ładnych widokach (są też efekty specjalne, ale sądzę, że na większe fajerwerki trzeba poczekać). Sęk w tym, że ich pocztówkowy charakter podkreśla sztuczność całej opowieści, a to chyba przeciwieństwo efektu, jaki chciano za sprawą serialu uzyskać.
Mechaniczne wykorzystanie charakterystycznej scenerii dla podkreślenia zmiany wątku to tylko jeden z zastosowanych tu prostych chwytów, którymi reżyserzy (Jakob Verbruggen i Jamie Payne) dostosowują się do serialowego klimatu, a raczej jego braku. Znów najkorzystniej pod tym względem wypada Japonia, gdzie z kamery i świateł zrobiono nieco bardziej wyszukany użytek, ale reszta albo tonie w przeciętności, albo nie dostosowuje zastosowanych środków do okoliczności. Mój faworyt to scena, w której zdradzana żona przegląda kulinarnego Instagrama kochanki męża przy dźwiękach rodem z horroru – prawdziwa perełka!
Oczywiście to nie tak, że "Inwazja" składa się wyłącznie z tego typu bzdurek. Przez większość czasu jest to produkcja doskonale przeciętna, wyglądająca na taką, której możliwości wyraźnie odstają od twórczych ambicji. Widać to nawet po czołówce, która za sprawą muzyki Maxa Richtera ("Pozostawieni", co zresztą bardzo tu słychać) połączonej z obrazami zaatakowanego świata pozwala stworzyć sobie w głowie wizję historii głębszej, niż to zwykle bywa w podobnych przypadkach. Szkoda tylko, że gdy intro się kończy, dostajemy już zupełnie inny serial.