"The Walking Dead" odpala fajerwerki i każe czekać na efekty – recenzja finału pierwszej części 11. sezonu
Mateusz Piesowicz
11 października 2021, 23:02
"The Walking Dead" (Fot. AMC)
"The Walking Dead" udało się na tradycyjną zimową przerwę, zostawiając wszystko w zawieszeniu. Jak ocenić pierwszy z czekających nas w tym sezonie finałów? Spoilery!
"The Walking Dead" udało się na tradycyjną zimową przerwę, zostawiając wszystko w zawieszeniu. Jak ocenić pierwszy z czekających nas w tym sezonie finałów? Spoilery!
Jak dobrze wiecie, mimo że 11. sezon "The Walking Dead" jest już ostatnim, serial nie zamierza opuścić nas tak łatwo. Pomijając szereg zapowiedzianych kontynuacji i pobocznych projektów, sama finałowa odsłona produkcji ma liczyć aż 24 odcinki, które zobaczymy w trzech częściach. Pierwszą mamy już za sobą i choć działo się w niej sporo, a po drodze nie brakowało niespodzianek, jej zakończenie nie wypadło niestety najlepiej.
The Walking Dead sezon 11A – co stało się w finale?
Skąd taki wniosek? Jak można się było spodziewać po odcinku zaplanowanym przed przerwą, postawiono w nim na akcję, która w "Za krew" toczyła się równolegle na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony mieliśmy atak Maggie (Lauren Cohan) i jej grupy na bazę Żniwiarzy w Meridian, z drugiej problemy mieszkańców Alexandrii, która przegrywała starcie z własnymi słabościami i siłami natury. W teorii działo się więc dużo i bez przerwy, ale w praktyce całość wypadła przewidywalnie i poza drobnymi wyjątkami raczej nużąco.
Problemy z pierwszym z trzech zaplanowanych na 11. sezon finałów można oceniać dwutorowo. Zawiodły w jego przypadku w dużej mierze zarówno pomysły twórców, jak też ich wykonanie, co dało całościowo odcinek może nie fatalny, za to doskonale przeciętny – a to z uwagi na wzrastające w obliczu coraz bliższego zakończenia stawki z pewnością nie wyszło serialowi na dobre. Innymi słowy, w tym miejscu całej historii chciałoby się po prostu czegoś więcej, niż cliffhangera z fajerwerkami z roli głównej.
A do tego w głównej mierze cały odcinek się sprowadził, mimo że po drodze zaoferował kilka ambitniejszych pomysłów. Mieliśmy przecież choćby Maggie i jej ekipę wcielających w życie makabrycznie skuteczną taktykę Szeptaczy, czy zacieśniający się wokół Daryla (Norman Reedus) krąg, gdy jego niepewna pozycja wśród Żniwiarzy była wystawiana na coraz trudniejsze próby. Walcząca z żywiołami Alexandria takich atutów po swojej stronie nie miała, ale potrafię sobie wyobrazić, że i w jej przypadku można by wytworzyć co najmniej solidne napięcie towarzyszące walczącym o życie bohaterom. Warunek był tylko taki, żeby twórcy nie szli po linii najmniejszego oporu. Niestety, w żadnym z początkowo wyglądających obiecująco wątków nie udało się go spełnić.
The Walking Dead – nudna obrona Alexandrii
Co więcej, w żaden sposób się z tymi łatwymi wyborami nie kryto, porzucając jakiekolwiek subtelności nawet w kwestiach, w których wyraźnie nad scenariuszem zaważyły ograniczenia budżetowe. O ile jednak mogę jeszcze zrozumieć, że akcję w Alexandrii sprowadzono do garstki bohaterów zamkniętych w obleganym przez trupy domu, to już dzielenie grupy (inni zajęli się gaszeniem pożaru i naprawą ogrodzenia), ale pokazywanie tylko części z nich jest zwykłym lenistwem ze strony scenarzystów. Albo oglądamy wszystkich jednocześnie, co wymagałoby oczywiście większych nakładów i byłoby trudniejsze w realizacji, albo szukamy innych kreatywnych rozwiązań. I nie, nie jestem ostatnim naiwniakiem, oczekując ich od "The Walking Dead", bo wiem, że tę ekipę akurat w tym względzie stać na wiele.
Trudno zatem nie mówić o rozczarowaniu, skoro zamiast trzymającej w napięciu akcji dostajemy kolejny wykład pod tytułem "Judith jest dojrzalsza i bardziej zaradna od większości dorosłych, ale w środku wciąż pozostaje dzieckiem", ozdobiony najprostszym z możliwych cliffhangerem i krótkim przerywnikiem z Rositą w roli głównej. To chyba tylko, żebyśmy nie zapomnieli o jej istnieniu, a Christian Serratos miała cokolwiek do roboty. No nie, jakkolwiek się starając, nie potrafię z całej tej historii wycisnąć niczego dobrego, widząc w niej absolutnie banalny wypełniacz czasu ekranowego. Oczywiście nie pierwszy i nie najgorszy, jaki widzieliśmy w "The Walking Dead" – szkoda tylko, że zaserwowano nam go akurat w takim momencie.
Ten był bowiem niefortunny nie tylko ze względu na fakt, że to ostatni odcinek przed przerwą i wypadałoby dać widzom powód do niecierpliwego oczekiwania na ciąg dalszy. Starcie Alexandria kontra natura wypadło kiepsko również dlatego, że używano go jako przerywnika w wątku ataku na Meridian, który wypadł lepiej, choć niekoniecznie oznacza to, że całkiem dobrze.
The Walking Dead, czyli na skróty, ale do celu
Pochwalić w jego przypadku można raczej pojedyncze pomysły (horda zombie wpadająca na miny, Maggie i Gabriel atakujący bazę od środka), niż całość, której rwane tempo nie pozwalało na dłużej wczuć się w wydarzenia. Koniec końców można jednak takie podejście zrozumieć, skoro zamiast wielkiego starcia "nasi kontra Żniwiarze" miało ono wyłącznie wprowadzić grunt pod istotną zmianę na stanowisku głównego antagonisty. A tu trzeba przyznać, że "The Walking Dead" stanęło na wysokości zadania, wybierając zdecydowanie najlepszą z możliwych opcji.
Mowa rzecz jasna o równie brutalnym, co nagłym i mimo wszystko niespodziewanym zakończeniu żywota Pope'a (Ritchie Coster), którego liczba zalet po efektownym wejściu malała w zastraszająco szybkim tempie. Ostatecznie były już lider Żniwiarzy okazał się nie mieć kompletnie nic w zanadrzu poza pseudoreligijnymi hasełkami i chyba wszystkim nam ulżyło, że nie będziemy się z nim dłużej męczyć. Za dużo już było w tym serialu postaci, które dostały więcej czasu, niż na to zasługiwały – dobrze, że Pope w miarę szybko się z tego grona wypisał, nawet jeśli doprowadzenie do tego momentu wypadło wyjątkowo topornie.
Zwłaszcza że Leah (Lynn Collins) w roli jego zastępcy to pomysł, któremu można z miejsca przyklasnąć. Kierująca się rozsądkiem kobieta zamiast kolejnego oszołoma? Godna, bo nie tylko otoczona bandą pomagierów i wyszkolona w walce, ale też potrafiąca zrobić użytek z mózgu rywalka? Liderka umotywowana dokładnie tym samym, co przyświeca Maggie i naszym znajomym? To nie brzmi jak typowy czarny charakter z "The Walking Dead", a dodając do tego nadspodziewanie złożoną relację w Darylem, otrzymamy wątek, który może pójść w różne ciekawe strony. I nie można by na takiej ładnej nucie zakończyć?
Co będzie dalej w 11. sezonie The Walking Dead?
Nie można, bo wiadomo – jesienny finał musi skończyć się z przytupem. Pewnie, ma sens, o ile tylko ktoś nie potraktuje tego obowiązku zbyt dosłownie. A trudno mi inaczej wytłumaczyć to, co stało się na końcu odcinka, który gdy już miał zostawić za sobą przyzwoite wrażenie… wycelował w nas fajerwerki. Niezrozumiała kpina? Desperacja, żeby za wszelką cenę zakończyć mocnym uderzeniem? A może zwyczajna głupota? Jakkolwiek to nazwać, muszę przyznać, że pewien efekt twórcy osiągnęli, bo rzeczywiście zaniemówiłem z wrażenia. Rozumiem, że "The Walking Dead" ma swoje prawa, a niekiedy podejście do niego z przymrużeniem oka nawet się przydaje, ale tutaj po prostu zaśmierdziało amatorszczyzną, co po tylu latach pracy nad serialem jest nie do przyjęcia.
Wypada więc w gruncie rzeczy tylko ten cliffhanger (o ile można go w ogóle tak nazwać) przemilczeć, zamiast tego zastanawiając się, co czeka nas dalej. Zapowiedź następnych ośmiu odcinków, które będziemy oglądać od lutego, to przede wszystkim powrót do Wspólnoty, na której teraz serial powinien się mocniej skupiać, łącząc jednocześnie dotychczas prowadzone równolegle wątki. Tym lepiej dla wszystkich, bo czasu wbrew pozorom niewiele, a ja może naiwnie, ale wciąż mam nadzieję na satysfakcjonujący finisz. Chociaż po tym odcinku w sumie wystarczy mi taki bez fajerwerków.