"Kasztanowy ludzik" mimo schematu jesiennie wciąga – recenzja duńskiego serialu kryminalnego Netfliksa
Kamila Czaja
3 października 2021, 11:52
"Kasztanowy ludzik" (Fot. Netflix)
Twórca "Forbrydelsen" ekranizuje własną powieść, a w efekcie "Kasztanowy ludzik" jest dokładnie tym, czego można się było spodziewać. Ze wszystkimi plusami i minusami tego faktu.
Twórca "Forbrydelsen" ekranizuje własną powieść, a w efekcie "Kasztanowy ludzik" jest dokładnie tym, czego można się było spodziewać. Ze wszystkimi plusami i minusami tego faktu.
Duński "Kasztanowy ludzik" zapowiadał się ze zwiastunów co najmniej nieźle i wyglądał na tradycyjny skandynawski kryminał. W związku z tym, przynajmniej dla fanów takich produkcji, dobrą wiadomością jest, że okazał się taki jak w zwiastunach. Równocześnie jednak z każdym kolejnym tego typu serialowym tytułem narasta wątpliwość, czy twórcy wykorzystujący znajomą formułę mają jeszcze cokolwiek do dodania.
Pogłębione wrażenie wtórności zafundowałam sobie zresztą na własne życzenie, w zgubnym prymusowskim duchu nadrabiając powieść Sørena Sveistrupa na dwa tygodnie przed premierą, bo chciałam móc porównać adaptację z pierwowzorem. W efekcie porównania wyszło mi jednak, że poza pewnymi skrótami czy przesunięciami akcentów Sveistrup ("Forbrydelsen") zekranizował własną książkę bardzo wiernie, mogłam więc przez sześć odcinków tylko się zastanawiać, jak podekscytowany fabułą będzie widz, który jej nie zna.
Kasztanowy ludzik to kolejny śledczy duet
Jeśli bowiem nie czytało się "Kasztanowego ludzika" lub czytało się, ale bliżej polskiego wydania (2019) i sporo się w pamięci zatarło, na pewno łatwiej wciągnąć się w śledztwo Naii Thulin (Danica Ćurčić, "Równonoc") i Marka Hessa (Mikkel Boe Følsgaard, "The Rain"). Ona jest samotną matką, której praca uniemożliwia spędzenie czasu z córką, stąd pomysł jak najszybszego przeniesienia się z wydziału zabójstw do jednostki zajmującej się cyberprzestępczością. On robił karierę w Europolu, ale powinęła mu się noga i teraz jako policjant w Kopenhadze czeka, aż zapadnie decyzje, czy może wrócić do Hagi.
Mimo odmiennych osobowości oboje są pełni poczucia winy wobec swoich bliskich i wobec ofiar zbrodni, których nie potrafią rozwikłać. Praca odciska piętno na ich psychice, a obsesja rozwiązania sprawy psychopaty zostawiającego przy ofiarach figurki kasztanowych ludzików zbuduje między śledczymi więź, ale wiele spraw im utrudni. Brzmi znajomo? Zapewne, bo Sveistrup i wspierający go przy tym projekcie twórcy wykorzystują znany schemat dwojga pozornie niedobranych śledczych, którzy osiągają razem dobre rezultaty – wbrew systemowi, który ich blokuje.
Kasztanowy ludzik i masa brutalnych zbrodni
Rozwikłanie serii brutalnych morderstw (szybko wiadomo, że pierwsza ofiara nie będzie ostatnią) wymaga bowiem sięgnięcia do zamkniętej sprawy zaginięcia rok wcześniej córki minister spraw społecznych, Rosy Hartung (Iben Dorner, "Borgen"). I chociaż ona i jej mąż, Steen (Esben Dalgaard Andersen), z nadzieją patrzą na szansę, że Kristine jednak żyje, policja skazała już kogoś za tę zbrodnię, na dodatek ten ktoś się przyznał, więc wątpliwości nie są na rękę szefowi Thulin i Hessa, Nylanderowi (Lars Ranthe).
Śledztwo, jeśli się nie wie, co dalej, napisano i nakręcono całkiem interesująco. Pierwsza część sezonu to kolejne zbrodnie i umiejętne splatanie wątków, druga to już intensywne, nawet jeśli nieco przeciągnięte (zwłaszcza finał – po książce miałam zresztą podobne odczucia) polowanie na sprawcę. A to wszystko wśród kilku planów czasowych, mylenia tropów i mnożenia podejrzanych, co wypada tu logicznie, bo każdy ma coś na sumieniu, nawet jeśli nie te występki, o które policja go podejrzewa. Materiał książkowy dość sprawnie skondensowano, chociaż oczywiście kosztem wycięcia pewnych motywacji bohaterów, jeśli nie dało się naturalnie przenieść ich rozważań z wewnętrznych monologów na dialog czy obraz.
Kasztanowy ludzik i dziecięcy koszmar w tle
Interesujące, jak to w skandynawskim kryminale, okazuje się tło społeczne. W "Kasztanowym ludziku" uwaga skupia się na dzieciach, które wcześniej tej uwagi miały za mało, co doprowadziło do koszmaru. Te diagnozy o ułomności pozornie bezbłędnego systemu opieki robią wrażenie, zwłaszcza że współgrają z przerażającym rekwizytem z kasztanów, dziecięcą piosenkę, która w tym kontekście przeraża, i świetnymi zdjęciami, bo serial doskonale kadruje bezbronność dziecięcych postaci, ale czasem i ich siłę oraz przedwczesną dojrzałość, gdy zawodzą dorośli.
Wyeksponowano tu też pytanie, co znaczy być "dobrą matką", które jest wspólne dla śledztwa i dla prywatnego rozdarcia samej Thulin, gdy jej córka więcej czasu spędza z przybranym dziadkiem niż z nią. Równocześnie jednak zabrakło mi czegoś, co wyróżniałoby główną bohaterkę i jej partnera na tle całej plejady tego typu śledczych. To ani duet z "Forbrydelsen", który miał przewagę świeżości, zanim zaczęto aż tak kopiować motywy, ani zespół z "Mostu nad Sundem", gdzie udało się zbudować postacie przekraczające wyjątkowością same sprawy kryminalne. Tutaj Thulin i Hess głównie po prostu są, bo ktoś musi złapać mordercę.
Kasztanowy ludzik – czy warto obejrzeć serial?
Czy warto obejrzeć "Kasztanowego ludzika"? Jeśli się lubi skandynawskie kryminały, to ten jest jednym z logicznie, klimatycznie, mrocznie i wciągająco zrobionych, więc warto. Tyle że od książki lub przed książką radziłabym odczekać. Kto nie lubi gatunku, nie sięgnie pewnie i tak. A pytanie o to, ile jeszcze razy będziemy mieli ochotę oglądać mniej więcej to samo, na razie zawieszam, bo podejrzewam, że sama znów wpadnę w szpony kolejnego tego rodzaju śledztwa. Na przykład wtedy, gdy Sveistrup napisze i/lub nakręci dalsze losy tych postaci. A tu dodatkowo klimat jest jesienny, więc elegancko współgra z kalendarzem.