"Dear White People" śpiewa za dużo i na fałszywą nutę – recenzja finałowego sezonu
Kamila Czaja
27 września 2021, 16:50
"Dear White People" (Fot. Netflix)
Tak przez nas lubiany dotąd serial Justina Simiena wrócił, ale finałowy, musicalowy sezon "Dear White People" każe się zastanowić, czy takiego powrotu potrzebowaliśmy. Spoilery!
Tak przez nas lubiany dotąd serial Justina Simiena wrócił, ale finałowy, musicalowy sezon "Dear White People" każe się zastanowić, czy takiego powrotu potrzebowaliśmy. Spoilery!
Po dwóch latach od 3. sezonu "Dear White People" wróciło z finałową serią. Jako fanka produkcji Justina Simiena z przykrością muszę stwierdzić, że zamiast 4. sezon pochłonąć, "przemęczyłam" go, a chociaż miejscami widać, że to nadal opowieść, którą pokochałam, to przez większość czasu dobre cechy zostają zagłuszone. Często… śpiewem.
Pomysł na finałowe odcinki jest bowiem tyle odważny, ile niezbyt fortunny. Oto w przyszłości (określonej w samym serialu właśnie jako "Przyszłość") bohaterowie spotykają się, by przekuć historię ostatniego roku studiów w książkę i film. Wszak najwyraźniej Lionel (DeRon Horton) opisał już pozostałe lata, a Sam (Logan Browning) zrobiła ceniony dokument o końcówce przygody w Winchester. Teraz łączą siły.
4. sezon Dear White People to głównie przesada
Przyjdzie mi w tej recenzji kilkukrotnie pokazywać, że to, o czym pisałam o 3. sezonie "Dear White People", podkręcone w 4. sezonie, przestało się sprawdzać, dlatego pewne rozwiązania będę zmuszona tym razem skrytykować. I o ile dwa lata temu twierdziłam, że z reguły ostentacyjne "meta" się w "Dear White People" sprawdza, tak tu "meta" ktoś przedawkował. Dochodzi do sytuacji, w której wspomnienia stać się mają kanwą musicalu, a dotyczą roku, kiedy czarni studenci postanowili przejąć białą formę scenicznego przedstawienia (The Varsity Show – w rzeczywistości tradycja Uniwersytetu Columbia).
Serial ma aż za dużą świadomość tego, co robi. Dostajemy nawet rozmowę wprost o brechtowskich chwytach. A to nie koniec warstw, bo w przeszłości bohaterowie oglądają też parodię reality show, w którym udział bierze Coco (Antoinette Robertson). Dodajmy do tego, że część przyszłości rozgrywa się w okolicznościach kwarantannowych – w tej dystopijnej wersji zdarzeń po dekadzie restrykcje są najwyraźniej czymś, co już wszystkim spowszedniało, podobnie jak spotkania przynajmniej częściowo zdalne czy futurystyczne maseczki.
Dużo tego? Bardzo dużo. Za dużo. Oglądając 4. sezon "Dear White People", miałam w pamięci żarty, w których na pytanie "Czy chcesz X czy /Y?" odpowiedź brzmi: "TAK!". Wiedząc, że to i tak ostatnia seria, Simien chyba postanowił zrobić wszystko, co mu się zamarzy. Nie wyszło to na dobre historii, która zawsze była trochę (nad)świadoma konwencji i zdecydowanie satyryczna, ale potrafiła powiedzieć coś ważnego i zbudować równoległe, ale sprytnie zazębiające się i dające do myślenia historie.
Dear White People – 4. sezon nie umie się skupić
W tym sezonie więcej jest pokawałkowania, historii przeplatających się bez wyraźnego pogłębiania każdej z nich. O ile jednak brak spójności w 3. sezonie starałam się obronić zasięgiem mądrych diagnoz, tak w 4. sezonie wygląda to na puszczenie scenariusza trochę "na żywioł". Czy są tu przebłyski rozwoju postaci i poważnych dylematów? Są, ale toną w nadmiarach wątków, metanarracyjnych fajerwerków i zbędnych piosenek.
Troy (Brandon P. Bell) próbuje sobie poradzić w trudnej relacji z matką, która lata temu opuściła rodzinę. Jo (Ashley Blaine Featherson) ma zbyt nabity plan zajęć. Sam i Gabe (John Patrick Amedori) znów walczą o granice kompromisu i białe przywileje. Lionel nie wie, na ile gotów jest poświęcić pisarskie zasady i ambicje dla związku z Michaelem (Wade F. Wilson). Coco z jakiegoś powodu koniecznie chce wygrać reality show. Reggie (Marque Richardson) staje przed dylematem, jak wykorzystać swój talent do tworzenia aplikacji. A na kampusie pojawia się pierwszoroczna Iesha (Joi Liaye), aktywistka nowej fali, która nie bierze jeńców i na żadne kompromisy się nie godzi.
Niektóre z tych historii są przekonujące, przynajmniej do momentu, kiedy ktoś nie zaczyna nagle (i w sumie poza Jo – przeciętnie) śpiewać. Lęki Reggiego, mające korzenie we wcześniejszych sezonach, każą się w jego historię zaangażować. To, że rewolucja pożera własne dzieci, a kolejne roczniki są na tle poprzednich radykalne, też daje tu pole do ciekawych dyskusji z ładnie rozegranym sojuszniczym rozstrzygnięciem. Pytanie o to, ile warto zrobić dla sztuki, też brzmi mocno, podobnie jak kwestia zderzenia studenckich marzeń z "dorosłymi" realiami oraz demaskowane tu przekonanie, że wszyscy inni radzą sobie lepiej.
4. sezon Dear White People za bardzo jak Glee
Co z tego, skoro wszystko to w dobrym sezonie "Dear White People" mogłoby stanowić materiał na poszczególne mocne odcinki lub na pogłębioną historię dominującą w całej serii, tymczasem w 4. sezonie zostaje potraktowane pobieżnie, pocięte, wręcz upchnięte. Miałam wrażenie, że za każdym razem, kiedy bohaterowie wreszcie siądą, żeby dłużej porozmawiać, a ja uwierzę, że to jednak ten sam serial, ktoś krzyczy: "A teraz śpiewamy!".
Nie mam nic przeciwko musicalom. Często wręcz przeciwnie, ale tutaj spokojnie można było poprzestać na numerach wykonywanych w ramach przygotowywania przedstawienia, bowiem piosenki poza tym wątkiem – jakkolwiek oddawały hołd, głównie czarnej, muzyce lat 90. – wypadały jak coś doklejonego. Nieszybko wyrzucę z głowy "This Is How We Do It", ale ogólnie coś tu, no właśnie, nie zagrało.
Szkoda, bo chętnie obejrzałabym bardziej pogłębioną wizję tego, jak wydarzenia ze studiów wpłynęły na dalsze życie bohaterów. Które relacje przetrwały (przyjaźń Sam i Jo 4ever!), które nie, a które po dekadzie mogą dostać drugą szansę. Niestety ten terapeutyczny aspekt pracy nad projektem o ostatnim roku studiów, widzianym z perspektywy czasu, też jest jednym z wielu. I też miejscami pisano go chyba na autopilocie. A sukcesy bohaterowie osiągnęli oczywiście niemal jak w "Glee" (chyba podobieństwa nie zawsze są tu parodystycznie zamierzone). Poza tym rozmowy z przyszłości służą frustrującemu podkręcaniu "wielkiej tajemnicy" losu Reggiego, której rozwiązanie okazuje się… niewielkie.
Ostatnie sceny odcinków budują bowiem, od pewnego momentu już przewidywalną, wizję kampusowej strzelaniny. Tyle że po pierwsze nawał wszystkiego sprawia, że aż do kolejnej takiej scenki zupełnie się o tym zapomina, zamiast przeżywać grozę tego, co nadejdzie, a po drugie, jakkolwiek cieszę się, że nie zabito jednej z ciekawszych postaci, trochę zanadto próbowano widzów "nabrać", a taki dowcip do poważnego w założeniach tematu rasizmu i posiadania broni nie pasuje.
Dear White People – czy warto obejrzeć 4. sezon
Znów dowiedziałam się sporo o czarnej kulturze, a jej renesansie w latach 90., o sporach na temat tego, jakimi metodami walczyć o swoje prawa. Tyle że w 4. sezonie za mocno brzmiało to jak "przewodnik po aktywizmie", a twórcy niejako odhaczali kolejne tematy (rasizm, konflikt wiary z nauką, ochrona pracownic i pracowników seksualnych…). A nic dość głęboko, nic z wystarczającym zaangażowaniem widza. Który powinien pewnie obejrzeć ten sezon dla domknięcia historii, ale bez dużych oczekiwań.
Parę świetnych tekstów, imponująca znajomość klasyki i popkultury, satyryczne podejście do wszystkiego, w tym do samych bohaterów i niekonsekwencji między ich poglądami a działaniami, nawet Karamo z "Queer Eye" w roli mentora Jo to za mało, żeby 4. sezon "Dear White People" pozostawił we mnie dobre wspomnienie. I jak przy 3. sezonie chciałam się skupiać na plusach, tak tu minusy ostatniej serii przesłaniają mi jej zalety.
Jasne, parę razy się śmiałam, na przykład z pytania, czemu uczestnik reality show to "Czarny David", skoro jest tam Davidem… jedynym. Albo gdy porwani protestem studenci nawoływali się, by ruszyć na dom rektora, a rektor próbował im uświadomić, że stoi obok. Parę razy – chociaż stosunkowo niewiele – przeżywałam z bohaterami ich dylematy. Ale sama pisałam o tym serialu wcześniej, że albo się kupuje tę konwencję w całości, albo wcale. I po tym, co zrobił z konwencją "Dear White People" ostatni sezon, przy całej miłości do sezonów poprzednich, wobec tych nowych dziesięciu odcinków pozostaję co najmniej sceptyczna.