Serialowa alternatywa: "Szkoła Woltera", czyli jak radzić sobie (nie tylko) z dziewczynami
Mateusz Piesowicz
25 września 2021, 15:03
"Szkoła Woltera" (Fot. Amazon Prime Video)
Szukacie niegłupiego serialu na wieczór lub dwa? Mamy propozycję i niech was nie zmyli tytuł – francuska "Szkoła Woltera" wprawdzie o młodzieży traktuje, ale daleko jej do typowej teen dramy.
Szukacie niegłupiego serialu na wieczór lub dwa? Mamy propozycję i niech was nie zmyli tytuł – francuska "Szkoła Woltera" wprawdzie o młodzieży traktuje, ale daleko jej do typowej teen dramy.
1 września 1963 roku zapisał się w historii francuskiego Liceum im. Woltera jako jeden z najtrudniejszych dni w jego historii. Co takiego się stało? Czy początek roku przerwało jakieś tragiczne wydarzenie? Czy ktoś ucierpiał? Nie, nic z tych rzeczy – było o wiele gorzej. Wtedy to, dotychczas tylko męska szkoła, otworzyła się na płeć przeciwną, przyjmując w swoje progi, o zgrozo, jedenaście dziewcząt.
Szkoła Woltera, czyli francuski serial koedukacyjny
Od tego, jakże traumatycznego wydarzenia, wychodzi fabuła oryginalnego francuskiego serialu Amazona "Szkoła Woltera" (w oryginale "Mixte"), który na przestrzeni ośmiu odcinków przeprowadza swoich bohaterów przez pełen przeszkód proces oswajania się z nowym, koedukacyjnym charakterem tytułowej placówki. Proces to trudny zarówno dla uczniów i nowych uczennic, jak też dla ich nauczycieli, ale już dla widzów absolutnie nie. Ci powinni być zadowoleni i to bez podziału na płcie, czy kwalifikacje zawodowe.
Pobieżny opis serialu mógłby sugerować, że mamy w tym przypadku do czynienia z kolejną młodzieżową dramą, jedynie dla niepoznaki ubraną w (bardzo ładne zresztą) kostiumy z epoki. I po części jest to prawdą, bo "Szkoła Woltera" nie unika ani gatunkowych schematów, ani typowego dla współczesnych produkcji o nastolatkach progresywnego podejścia. Z drugiej strony, nie da się jednak nie zauważyć, że serial autorstwa Marie Roussin (scenarzystka pracująca wcześniej m.in. przy "Lupinie") stara się znaleźć własną ścieżkę, osadzając się w historycznym kontekście i celując nie tylko w nieletnią widownię.
Ba, ci mogą się tu odnajdywać nawet gorzej od pozostałych, ponieważ "Szkoła Woltera" w równej mierze skupia się uczniach (w tym rzecz jasna na ich sprawach sercowych), co na problemach typowo szkolnych i obyczajowych. Otwarcie się prowincjonalnego liceum – akcja rozgrywa się w niewielkim miasteczku Saint-Jean-d'Angély – na przedstawicielki płci pięknej ma bowiem wpływ nie tylko na szkołę, ale i na sporą część lokalnej społeczności.
Szkoła Woltera – chłopaki kontra dziewczyny
Zanim jednak do tych naprawdę poważnych problemów przejdziemy, serial zaczyna się całkiem typowo, zapoznając nas z najważniejszymi postaciami. Prym wiodą w tym względzie trzy dziewczyny – córka rzeźnika, a jednocześnie siostrzenica wicedyrektora Michèle (Léonie Souchaud), mieszkająca z wujostwem Francuzka algierskiego pochodzenia Simone (Anouk Villemin) i wreszcie Annick (Lula Cotton-Frapier), której żywcem wyciągnięta z kanonów piękna lat 60. uroda przyciąga uwagę wszystkich dookoła.
Ich pojawienie się w szkolnych murach błyskawicznie doprowadza do zaburzenia panującej tam dotąd dobrze znanej hierarchii i dynamiki, wprowadzając konfuzję wśród przedstawicieli płci przeciwnej. Nie trzeba więc czekać więc czekać długo, by od rozgryzania wyjątkowo frapujących kwestii (czy dziewczyny są lepsze z historii, czy z filozofii? i czy mają piersi?), przejść do niewybrednych i okrutnych żartów, otwartej pogardy, mniejszych i większych skandali, czy nawet przemocy. A to zaledwie początek!
O dziwo jednak, po poprowadzonym w bardzo szybkim tempie otwarciu, "Szkoła Woltera" nieco zwalnia, nie czyniąc kolejnych afer i aferek głównymi punktami programu, lecz raczej traktując je jako pretekst do lepszego poznania poszczególnych postaci. A te bynajmniej nie ograniczają się do wspomnianej trójki dziewcząt, dzięki czemu twórcy nawet przy drugoplanowych bohaterach mogą zaskoczyć nas oryginalnym podejściem.
Weźmy choćby Jean-Pierre'a (Baptiste Masseline), starszego brata Michèle, szkolnego prymusa i pupilka rodziców, a jednocześnie stereotypowego bucowatego przystojniaka z poprzedniej epoki – przynajmniej do czasu. Albo Pichona (Nathan Parent), znów łatwo dającego się wpisać w schemat klasowego grubaska, a w rzeczywistości jednego z najciekawszych tutejszych bohaterów. Zresztą jego przyjaźń z Annick to moim zdaniem najlepszy wątek w całym serialu.
Szkoła Woltera, czyli walka starego z nowym
Tych wartych uwagi jest jednak znacznie więcej, bo siłą "Szkoły Woltera" są przede wszystkim świetnie napisane postaci, od których nie czuje się częstej w takich produkcjach sztuczności i działania wedle z góry wszystkim znanego planu. Jasne, wielkie miłości i towarzyszące im jeszcze większe dramaty są tu na porządku dziennym, jednak twórczyni i ekipa scenarzystów nie nadają im kluczowego znaczenia. Ot, nastoletnie problemy jak każde, przy których dodatkowo pojawiają się kwestie nauki, wymagających i nie zawsze sprawiedliwych nauczycieli, surowych rodziców, itp. Owszem, to wszystko napędza akcję z odcinka na odcinek, ale zarazem stanowi tylko część serialowej rzeczywistości.
Ta pod płaszczykiem szkolnych opowieści skrywa bowiem historię raczkujących przemian społecznych – o tyle trudniejszą do opowiedzenia, że lat 60., nawet we Francji, nie można przecież było przedstawić jako nazbyt postępowych. Trzeba jednak twórcom przyznać, że umiejętnie z tego problemu wybrnęli, prezentując prowincję taką, jaką powinna być, ale tez w imię nie zawsze słusznie pojmowanego postępu dopuszczającą pewne zmiany w swoim czarno-białym świecie.
O ile jednak dla niektórych absolutnym maksimum jest już samo zezwolenie na koedukację, inni są otwarci na więcej. Wśród nich na pierwszy plan wysuwają się wspomniany już wicedyrektor – Paul Bellanger (Pierre Deladonchamps) – jego żona, szkolna pielęgniarka Jeanne (Maud Wyler) i nowa nauczycielka angielskiego, Camille Couret (Nina Meurisse). Jeśli wyczuwacie tutaj miłosny trójkąt, macie oczywiście rację, ale sprawy nie są wcale takie proste, jak na pierwszy rzut oka wyglądają. A przede wszystkim stanowią tylko pretekst do rozgryzania kolejnych elementów składających się na ten wbrew pozorom ponury świat.
Za jego kulisy też "Szkoła Woltera" zagląda, pokazując, jak małym w rzeczywistości kroczkiem jest dopuszczenie dziewcząt do wspólnej nauki z rówieśnikami. Jak niewiele albo niczego nie zmienia to w pozycji i roli kobiet w społeczeństwie, jak życie zatruwają też nierówności klasowe, kwestie pochodzenia czy szeroko rozumianej inności. Konflikt generacji w serialu rozgrywa się na wielu polach, a twórcom mimo wszystko jakimś cudem udaje się je ze sobą spiąć, w krótkim czasie (30-40 minut na odcinek) poruszając wiele istotnych tematów i żadnego nie traktując po łebkach.
Wszystko to składa się na produkcję, której oglądanie niesie ze sobą różnego rodzaju emocje. Od pozytywnych, bo okazji do szczerego śmiechu tu nie brakuje, po zupełnie odwrotne, gdy można tylko gorzko westchnąć i zacisnąć pięści w bezsilnej złości. Bywa "Szkoła Woltera" prosta, porywcza i nieraz głupiutka, jak młodzieńcze uczucia przeciwstawione całemu światu. Ale bywa też wielowymiarowa, skomplikowana, a nawet bezsensownie okrutna, niczym realia życia bohaterów. Wpierw rozbudzające nadzieje, by potem zgasić je jak niedopałek papierosa (które swoją drogą palą tu otwarcie wszyscy, łącznie z uczniami, co jest zgodnym z prawdą, choć niesamowicie dziwnym widokiem).
Nieważne jednak, którą akurat wersję serialu oglądamy – każda zachwyca naturalnością, jaką rzadko się w takich produkcjach spotyka. Polecamy gorąco, nie wyobrażając sobie przy tym, że moglibyśmy nie dostać kolejnego sezonu.