"The Morning Show", czyli klasyczna telewizja, której masz dosyć — recenzja premierowego odcinka 2. sezonu
Małgorzata Major
20 września 2021, 18:03
"The Morning Show" (Fot. Apple TV+)
"The Morning Show" wrócił z 2. sezonem. Akcja premiery rozgrywa się w noc sylwestrową 2019/2020, czyli w świecie, który niebawem miał się skończyć. Czego możemy oczekiwać dalej?
"The Morning Show" wrócił z 2. sezonem. Akcja premiery rozgrywa się w noc sylwestrową 2019/2020, czyli w świecie, który niebawem miał się skończyć. Czego możemy oczekiwać dalej?
O ile 1. sezon "The Morning Show" dosyć brawurowo i odważnie opowiedział o przestępstwach seksualnych w fikcyjnej sieci telewizyjnej UBA, dodając tym samym widzialności ruchowi #MeToo, o tyle nowy temat czający się tuż za rogiem, czyli pandemia koronawirusa, niekoniecznie może zachwycić widownię. Głównie z uwagi na rzeczywiste zmęczenie pandemią i chęć uwolnienia się od ograniczeń związanych z wirusem. Zdecydowanie brakuje nam jeszcze dystansu do tej sprawy jaką był ogólnoświatowy lockdown, więc niekoniecznie chcemy się nią zajmować, zwłaszcza odpoczywając przy serialu.
The Morning Show — kogo obchodzi TV śniadaniowa?
Zanim jednak temat koronawirusa pojawi się w "The Morning Show", mamy otwarcie nowego sezonu, które w dużej mierze podsumowuje wątki poprzedniej odsłony. Wiemy już że Alex Levy (Jennifer Aniston) opuściła program śniadaniowy, przeniosła się do Maine i pisze książkę. Z kolei Bradley Jackson (Reese Witherspoon) rozgościła się w fotelu prowadzącej program poranny. Cory Ellison (Billy Crudup) nadal zarządza stacją i wydaje się walczyć o tytuł najbardziej odpychającej persony tego sezonu, a przecież widzieliśmy dopiero jeden odcinek.
Swoją drogą, to zabawne, jak wygląda świat gwiazd klasycznej stacji telewizyjnej. Alex, żeby zebrać zawodowe wspomnienia w całość, które przelane na papier mogą okazać się totalną grafomanią, zaszywa się w okazałym domu, gdzie w przerwie między jednym a drugim łykiem aromatycznej herbaty spogląda na spadający za oknem śnieg i pisze swoje opus magnum. Trudno nie wybuchnąć przy tym śmiechem, widząc jak ten stary świat linearnej telewizji nie potrafi pogodzić się ze swoim kresem. Jak bardzo sam sobie wydaje się ważny. Alex nie może tak po prostu usiąść i pisać, ona musi spełnić cały szereg rytuałów telewizyjnej gwiazdy, żeby odwiedziła ją wena. Powiedzcie to Franzowi Kafce, który pisał w piwnicy.
Nie wątpię, że rodzime gwiazdy śniadaniówek, te od kilku dekad związane z branżą, tak samo widzą siebie i swoją "misję". Z kolei, postać Bradley jest tutaj kimś, kto miał zrobić wyłom i rewolucję, ale po kilku miesiącach odkrywa, że jest tam całkiem wygodnie więc po co kopać się z koniem? To ciekawy mechanizm, jak telewizja, gdzie w krótkim formacie nie sposób opowiedzieć sensownie żadnego złożonego zagadnienia, od odżywiania po choroby przewlekłe, od segregacji odpadów po interpretację dzieł noblistów, wciąga kolejne osoby tracące z oczu sens prawdziwego dziennikarstwa.
Zresztą nie trzeba daleko szukać, programy śniadaniowe rodzimej telewizji publicznej potrafią wciąż zaskakiwać żenującymi pogadankami. Nie sądzilibyśmy że można sięgnąć niżej, aż tu nagle, przychodzą — cali na biało — prezenterzy rozmawiający z "człowiekiem magnesem", albo rozważający problem cellulitu u niemowląt i dowiadujemy się, że jednak w TVP wciąż reinterpretują definicję stwierdzenia "sięgnąć dna". Gwoli ścisłości, TVN wcale nie jest lepszy ze swoją wizją "fajnopolaka", który ma twarz Filipa Chajzera.
The Morning Show, czyli nadchodząca katastrofa
Z tego powodu oglądanie "The Morning Show" to patrzenie na katastrofę, która po prostu musi się wydarzyć. Owszem, jeszcze kilka sezonów celebryci potańczą w Polsacie, czy gdziekolwiek przyjmą im fakturę, ale znaczenie telewizji linearnej (w kontraście do platform streamingowych i szeroko rozumianych usług VOD) słabnie i ten trend najprawdopodobniej nie jest do odwrócenia. Kopiowanie "śmiesznych filmików" z You Tube'a czy odgrzewanie dyskusji z Twittera dowodzi, że kres jest blisko. Dlatego nie jest mi żal ani bohaterów, ani kryzysów telewizyjnych, których w serialu doświadczamy.
W jakimś sensie sytuacja stacji TVN i walka o jej licencję była przykładem tego, co oglądamy w "The Morning Show". Część widowni na pewno przejęła się nową ustawą, patrząc szerzej na problem mediów komercyjnych, część jednak zignorowała sytuację, tak jak TVN ignorował i dowodził swojej obojętności wobec istotnych problemów społecznych, sięgając po nie tylko, żeby ugrać coś wizerunkowo. Widać to świetnie w "The Morning Show", opowieści o programie bez zasad, bez misji i bez zaangażowania w życie społeczne. Chodzi tylko o oglądalność, klikalność, nadążanie, reklamy i licencje. Bradley pląsa wesoło niczym niejedna prowadząca rodzime śniadaniówki.
The Morning Show, czyli walka o lepszą sprawę?
Gdy przyjrzeć się wszystkim bohaterom serialu, którzy pojawili się w premierowym odcinku 2. sezonu, trudno kibicować komukolwiek z nich. Widać wyraźnie, że zależy im wyłącznie na czubku własnego nosa. Na karierze, ratowaniu wizerunku, wspinaniu się po kolejnych szczeblach kariery — albo przynajmniej na niespadaniu. Alex Levy jest przerysowana i karykaturalna do granic i wciąż nie wiem, czy taki pomysł miała na tę postać Jennifer Aniston, czy to trochę przypadek i efekt jej szarży aktorskiej.
Z kolei Bradley, jako dziewczyna z sąsiedztwa odcinająca się od swoich korzeni, zupełnie straciła właściwości i osobowość. Jest kolejną aspirującą blondynką, która zjechała z tej samej taśmy produkcyjnej, co kilka lat temu Magda Mołek i Małgorzata Rozenek. Mężczyźni w tym momencie nie mają wielkiego znaczenia dla otwarcia "The Morning Show". Jedynie Cory sprawia wrażenie godnego następcy bohaterów z 1. sezonu. Cyniczny, zakłamany, powie ci to, co chcesz usłyszeć.
Serial nauczył nas, że możemy spodziewać się prawdziwej bomby w kolejnym odcinku, a potem napięcie będzie rosło. Tylko czy odejścia i powroty nie staną się leitmotivem jak w dramatach medycznych, z "Dr. House'em" na czele? Czym może nas jeszcze zaskoczyć Alex? Kolejnym spektakularnym wyjściem ze studia?
Co będzie dalej? Zobaczymy. Póki co, zapowiada się dużo tego samego, co już znamy. Zabawny gag opowiadany po raz drugi wciąż może bawić, tak więc jest szansa, że będziemy oglądać kolejne odcinki, czekając na następną wielką katastrofę, jaką jest telewizja w XXI wieku.