"Sceny z życia małżeńskiego" to wielki popis Jessiki Chastain i Oscara Isaaca – recenzja miniserialu HBO
Mateusz Piesowicz
12 września 2021, 18:03
"Sceny z życia małżeńskiego" (Fot. HBO)
Czy można porwać się na Bergmanowski klasyk i wyjść z tego starcia obronną ręką? Produkcja HBO udowadnia, że można – wątpliwości o celowość tej adaptacji jednak pozostają.
Czy można porwać się na Bergmanowski klasyk i wyjść z tego starcia obronną ręką? Produkcja HBO udowadnia, że można – wątpliwości o celowość tej adaptacji jednak pozostają.
Oczywiście to nie tak, że "Sceny z życia małżeńskiego", które zadebiutują w HBO jutro (widziałem cały pięcioodcinkowy sezon), są czymś wyjątkowym. Wręcz przeciwnie, bo ze wszystkich arcydzieł Ingmara Bergmana, jego pierwotnie emitowany w 1973 roku w Szwecji miniserial, zamieniony niedługo później dla potrzeb międzynarodowej publiczności na film, inspirował przez lata całą rzeszę twórców. By daleko nie szukać, niedawne przykłady mieliśmy w netfliksowej "Historii małżeńskiej" czy 3. sezonie "Master of None". Na ich tle produkcja HBO jest jednak adaptacją najbardziej klasyczną, a przez to ryzykowną – bo cóż można do tej opowieści dodać?
Sceny z życia małżeńskiego – miniserial od HBO
Izraelski twórca Hagai Levi ("Terapia","The Affair") tylko w pewnym stopniu próbuje się z tym zadaniem mierzyć, umieszczając w "Scenach z życia małżeńskiego" co nieco od siebie, ale w głównej mierze podążając jednak znajomymi tropami. Jeśli więc macie jeszcze w pamięci czy to filmowy, czy serialowy oryginał, seans nowej wersji z pewnością nieraz zafunduje wam uczucie déjà vu. Rzecz jasna zwykle bolesne, bo w tej historii o rozpadzie małżeństwa rzadko zdarzają się inne momenty.
Bohaterami nowej wersji są Mira (Jessica Chastain) i Jonathan (Oscar Isaac), amerykańskie małżeństwo z prawie dziesięcioletnim stażem, których poznajemy, gdy jeszcze ich związek ma się, przynajmniej na pierwszy rzut oka, całkiem nieźle. Para się dogaduje, tworzą kochającą się rodzinę ze swoją czteroletnią córką, a na tle przyjaciół (w tych rolach Corey Stoll i Nicole Beharie) wydają się wręcz wzorowym związkiem. Ba, stoją za nimi nawet statystyki, bo ponoć małżeństwa z kobietą w roli żywicielki rodziny i mężczyzną zajmującym się domem mają większe szanse na sukces. Tylko na czym właściwie ten sukces ma polegać?
Odpowiedź na to pytanie okazuje się równie skomplikowana, jak relacja naszych bohaterów, która od samego początku wygląda na tylko pozornie idealną. Łatwo bowiem wyczuć, że związek odnoszącej sukcesy w branży technologicznej kobiety i akademika zbudowany jest na dość kruchych podstawach. W gruncie rzeczy podskórnie wiemy, że ani przez moment nie oglądamy ich w pełni szczęścia, a to, co widzimy, jest tylko ciszą przed burzą. Oczekiwaniem na nieuchronny wstrząs, którzy nadejdzie, by z hukiem zburzyć piękną fasadę.
Sceny z życia małżeńskiego, czyli Bergman na nowo
Mylicie się jednak, sądząc, że "Sceny z życia małżeńskiego" będą się opierać na tego typu efektownych wybuchach. Chociaż możemy na własne oczy zobaczyć przełomowe chwile w związku Miry i Jonathana, a w tych absolutnie nie brakuje ognia, głośno artykułowanych pretensji i nie tylko werbalnych starć, serial skupia swoją uwagę i uderza najmocniej w bardziej subtelny sposób, rozkładając rozpadające się małżeństwo na czynniki pierwsze.
Najczęściej zamknięta w czterech ścianach bostońskiego domu akcja, przedstawiona w sposób skromny, lecz i tak nieporównywalnie bardziej efektowny od nakręconego minimalnymi środkami oryginału, śledzi losy pary bohaterów na przestrzeni kilku lat, dokumentując kolejne etapy ich stopniowego oddalania się od siebie. Bolesne początki, próby podjęcia walki, poszukiwanie przyczyn, wzajemne oskarżenia, mniej i bardziej zrozumiałe tłumaczenia – wszystko dostajemy jak na tacy, mogąc ułożyć sobie z tego wielobarwną mozaikę, której niezmiennym elementem jest tylko wzajemna zależność między partnerami.
Bo że tych dwoje nie może się tak po prostu rozejść w swoje strony, w zgodzie albo i nie, jest absolutnie jasne. Zamiast czystego cięcia, mamy więc do czynienia z rozdrapywaniem każdej, nawet świeżo zaleczonej rany. Mimo powtarzania, że nic tu nie jest niczyją winą, że druga strona nie jest powodem rozstania, że to może wyjść im tylko na dobre, wiadomo, że choćby padały najbardziej logiczne argumenty, żaden z nich nie trafi celu. W końcu bowiem, raczej prędzej niż później, zamieniają się one w ostre jak brzytwa cięcia, po których ślady wydają się niemożliwe do zagojenia. A ty, widzu, siedź i podziwiaj ten gorzki spektakl, starając się przy tym nie popaść w czarną rozpacz.
Nowe Sceny z życia małżeńskiego kontra oryginał
Można, a nawet całkiem zasadne wydaje się zadać sobie pytanie – po co to wszystko? Po co jeszcze raz umartwiać się historią z życia wziętą (Bergman w momencie kręcenia był już po czterech rozwodach i związku z grającą główną rolę Liv Ullmann, inspirację zaczerpnął także z dzieciństwa i związku rodziców) i jej niemalże naturalistycznym ekranowym przedstawieniem?
Po części odpowiedź może stanowić uwspółcześnienie opowieści. O ile pierwowzór powstawał w czasach, gdy do rozwodów podchodzono zupełnie inaczej – film oskarżano nawet o przyczynienie się do ich fali w ówczesnej Europie – dziś nie stanowią już one tematu tabu, więc i akcenty w serialu rozkładają się w nieco inny sposób. Ot, choćby w podejściu do córki Miry i Jonathana, Avy, której obecność, choć zwykle niewidoczna, jest niemal zawsze odczuwalna.
Pewne urozmaicenie stanowi też fakt, że Hagai Levi wykorzystał swoje pochodzenie, wplatając do fabuły żydowskie akcenty, które jednak nigdy nie wychodzą na pierwszy plan, będąc raczej jego swoistym ubarwieniem. Nie inaczej traktuję przeniesienie społecznego zacięcia opowieści na stereotypowe postrzeganie ról kobiet i mężczyzn w związku, odbijające się tu w dużej, choć nie tak znowu znaczącej fabularnej zmianie względem Bergmana. Koniec końców, to wciąż historia rozpadu relacji i nic tego nie zmienia.
Sceny z życia małżeńskiego bronią się aktorsko
Uwagę skierowałbym więc nie na treść, lecz na wykonanie. Równie pierwszorzędne co w oryginale, ale mocniej podkreślane za sprawą nietypowych prologów do poszczególnych odcinków, jednocześnie zacierających i uwypuklających granicę między wykonaniem a ekranowymi efektami. Towarzysząc Jessice Chastain i Oscarowi Isaacowi, gdy ci płynnie przechodzą z pracy na planie w swoje serialowe wcielenia, można odnieść wrażenie, że twórca chce nie tyle przełamać czwartą ścianę, co zwrócić naszą uwagę bardziej na aktorów niż postaci. Historię już znacie, a nawet jeśli nie, pewnie się jej domyślacie – teraz obserwujcie ją przez pryzmat procesu twórczego.
Może szukam za daleko, dopatrując się czegoś niezwykłego w oryginalnym, ale niemającym wielkiego znaczenia artystycznym wyborze. Stawia on jednak w ciekawszym świetle całość serialu, który poza tym nie wydaje się szczególnie zainteresowany poszukiwaniem czegoś nowego w Bergmanowskim oryginale, w pełni uznając jego doskonałość, a nawet stawiając się w roli podrzędnej za sprawą kilku efekciarskich rozwiązań scenariuszowych.
Przez to nowe "Sceny z życia małżeńskiego" stają się w największej mierze polem do popisu dla wykonawców, z którego Chastain i Isaac doskonale korzystają. Na tyle, że chwilami potrafią wynieść "tylko" dobrą całość na poziom absolutnie ponadprzeciętny (patrz: odcinek trzeci), przez resztę czasu perfekcyjnie oddając z kolei emocje swoich bohaterów bez budowania szczególnych więzi między nimi a widzami.
Ich brak nie przeszkadza jednak bynajmniej w przeżywaniu samej historii, która cierpiąc czasami z powodu twórczego chodzenia na łatwiznę (można to nazwać bardzo specyficznym skorzystaniem z motywu "zejdą się czy nie?"), daje dość materiału do cotygodniowych przemyśleń – nawet jeśli większość z nich przerabialiśmy już tu czy tam. Resztę robi wykonanie, które może nie czyni z tego remake'u seansu obowiązkowego, ale jednak stawia go na półce z jakościową telewizją.