"Sprawa idealna" pyta, czy szaleństwa kiedyś się skończą – recenzja finału 5. sezonu
Mateusz Piesowicz
29 sierpnia 2021, 12:12
"Sprawa idealna" (Fot. Paramount+)
Kolejny pełen szaleństw sezon "Sprawy idealnej" za nami, a wraz z finałem powraca znane pytanie – czy tym razem twórcy nie przesadzili? Uwaga na spoilery!
Kolejny pełen szaleństw sezon "Sprawy idealnej" za nami, a wraz z finałem powraca znane pytanie – czy tym razem twórcy nie przesadzili? Uwaga na spoilery!
/p>
Gdy "Sprawa idealna" wracała z 5. sezonem, Robert i Michelle Kingowie zafundowali nam wycieczkę w przeszłość i powtórkę z pełnego "atrakcji" 2020 roku. Kilka tygodni po tym jesteśmy już mądrzejsi o wiedzę, że obłęd bynajmniej nie skończył się wraz z poprzednimi dwunastoma miesiącami – wręcz przeciwnie. Oglądając kolejne odcinki serialu, można wszak było dojść do wniosku, że zaczyna on tylko wzrastać i kwestią czasu jest jakaś poważna eksplozja. Czy doczekaliśmy się jej w finale?
Sprawa idealna sezon 5 – co stało się w finale?
Odpowiedzieć na to pytanie można dwojako. Tak, bo rozgrywające się w ekspresowym tempie, nawet jak na tutejsze standardy, wydarzenia doprowadziły ostatecznie do wrzenia i konkretnej awantury. Ale z drugiej strony nie, bo trudno mi oprzeć się wrażeniu, że główny motyw tego sezonu, kręcący się wokół sędziego Wacknera (Mandy Patinkin) i jego sądu obywatelskiego, został ostatecznie sprowadzony do dość banalnych wniosków, przez co cała para poszła w gwizdek.
Zanim dojdziemy do konkluzji, postarajmy się jednak trochę uporządkować sprawy, co nie będzie łatwe o tyle, że "And the Violence Spread." to godzina naprawdę ostrej jazdy bez trzymanki. Od czego by tu zacząć? Od wakacji nad jeziorem Como, które zrujnowała Diane (Christine Baranski) i Kurtowi (Gary Cole) niespodziewana wizyta korporacyjnych szefów z STR Laurie? Od dwóch fikcyjnych sądów, przed którymi toczyły się całkiem poważne sprawy? A może od procesu meksykańskiego barona narkotykowego przedsiębiorcy, którego los postawił na szali przyszłość kancelarii Reddick/Lockhart?
W gruncie rzeczy nie ma żadnego znaczenia, bo wszystkie wymienione wątki przenikały się ze sobą w takim tempie, że w końcu zaczynały zlewać się w jedno, a my mogliśmy tylko starać się nadążyć. Niby nie jest to dla "Sprawy idealnej" żadna nowość, jednak tu miałem wrażenie, że twórcy nawrzucali do fabularnego kotła aż za dużo składników. Powaga mieszająca się z oczywistą kpiną, czysta groteska idąca ramię w ramię ze scenami mającymi wywołać w widzach autentyczne emocje, do tego jeden wybuch za drugim – w sumie wielki finał jak się patrzy, ale… czy to naprawdę działało, jak należy?
Sprawa idealna sezon 5, czyli za dużo wszystkiego
Można mieć co do tego poważne wątpliwości, opierając je na kilku podstawach. Przede wszystkim, choć stawki były z punktu widzenia Diane i reszty najwyższe z możliwych, trudno było je w pełni poczuć. Nadmiar atrakcji sprawiał bowiem, że napięcie zamieniało się w zwykłą bieganinę i gwałtowne przeskakiwanie między wątkami, z których żadnemu nie dano właściwie wybrzmieć.
Konflikt Diane z Liz (Audra McDonald), w teorii stanowiący jeden z dwóch fundamentów sezonu, sprowadzony został do krótkiej wymiany zdań i bezpiecznego rozwiązania, przy którym trudno poczuć, że było wyjściem jedynym lub właściwym. W sprawie Oscara Riviego (Tony Plana) nie zdołano mnie w żadnym momencie przekonać, że ma ona jakiekolwiek znaczenie, nawet biorąc pod uwagę, że wprowadzono za jej pomocą do serialu nową bohaterkę – Carmen (Charmaine Bingwa) – na której sensowne przedstawienie ostatecznie i tak nie było czasu. Sąd w domu niejakiej Vinetty Clark (CCH Pounder) funkcjonował tu raz na zasadzie elementu komediowego, raz przyczynku do kolejnej w odcinku poważnej dyskusji – w żadnym z nich nie mógł zaprezentować się przekonująco, ale przyznaję, że za wizytę małżeńską Kurta u Diane ma pani sędzia u mnie dużego plusa.
Rzecz w tym, że choć z łatwością odnajdywałem w tym chaosie całe mnóstwo pamiętnych momentów i scen, przy których parskałem śmiechem lub z niedowierzaniem gapiłem się w ekran, w żaden sposób nie chciały się one złożyć w przekonującą całość. W efekcie finałowy odcinek wyglądał jak zbiór charakterystycznych punktów i podkreślonych grubym markerem w scenariuszu kwestii, które nijak nie chciały wypaść równie okazale na ekranie.
Pewnie, że oglądało się to wciąż co najmniej nieźle. Cóż jednak z tego, skoro podstawowa sprawa, a więc przekonanie widzów, że w tym szaleństwie jest metoda, tym razem nie wypaliło? To, co w teorii mogło wydawać się mocne, w rzeczywistości okazało się w najlepszym wypadku przesadzone, a w najgorszym zwyczajnie przestrzelone. Balans między kompletnym cyrkiem a cyrkiem w miarę realistycznym, który dotąd zazwyczaj z lepszym niż gorszym powodzeniem udawało się "Sprawie idealnej" zachować, tutaj wyraźnie przechylił się w stronę tego pierwszego.
Sprawa idealna – wielka draka w sądzie Wacknera
A skoro już przy cyrku jesteśmy, to możemy stamtąd łatwo przeskoczyć do sali sądowej Hala Wacknera. Tej samej, gdzie na początku sezonu z przyjemnością oglądaliśmy rozstrzygane przez samozwańczego arbitra proste, lecz wciągające spory, by potem, po drodze zawierającej m.in. rozprawy toczone w zwierzęcych kostiumach, dotrzeć do punktu końcowego. W tym przypadku oznaczającego proces o podział Illinois na dwie części, bo w sumie czemu nie?
Nie muszę tłumaczyć, jak to brzmi i zapewne nie ma też potrzeby wyjaśniania, czemu miało służyć. Zresztą serial wyłożył to tak dosadnie, że bardziej się już nie dało, posługując się w tym celu rozwścieczonym prawicowym tłumem, który zdemolował sąd, samego Wacknera zmuszając do zabarykadowania się wraz z Marissą (Sarah Steele) na zapleczu. Ach, państwo Kingowie i ta ich dosłowność!
Ale mniejsza z nią – tę dałoby się przecież łatwo przetrawić, gdyby za prostym rozwiązaniem poszła głębsza konkluzja. Niestety, tym razem "Sprawa idealna" z nią nie trafiła, zarówno podczas sądowego starcia Marissy z Davidem Cordem (Stephen Lang), jak i w końcowych scenach odcinka fundując nam istny festiwal banałów. Eksperyment ze społecznym sądem nie wypalił! Ba, okazuje się, że każda tego typu inicjatywa, próbująca "naprawić zepsuty system", ostatecznie prowadzi do tego samego ekstremum! Kto by się tego spodziewał?
Sprawa idealna stawia na proste zakończenie
Jasnym jest, że nie spodziewałem się tu przedstawienia gotowych rozwiązań na uzdrowienie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Oczekiwałem jednak, że wprowadzając do serialu taką postać jak Hal Wackner i czyniąc go w praktyce centralnym punktem tego sezonu, twórcy mają związany z tym plan, który nie prowadzi do odkrycia, że "nasz system jest zły, ale bez niego będzie jeszcze gorzej".
Rozczarowanie efektem końcowym jest zatem we mnie naprawdę spore, tym bardziej, że to wcale nie tak, że motyw alternatywnego sądownictwa w ogóle tu nie działał. Przeciwnie, na przestrzeni sezonu mieliśmy kilka przykładów, że może on się sprawdzić i jako eksperyment myślowy, i skuteczna fabularna dźwignia, o ile tylko nie zostanie poprowadzony zbyt daleko. Tutaj zdecydowanie został, stając się karykaturą samego siebie i nie prowadząc do absolutnie żadnych wartych zapamiętania wniosków. Zamiast nich dostaliśmy efekciarskie obrazki – ładne, ale wiemy przecież, że tych twórców stać na zdecydowanie więcej.
Pozostaje zatem tylko liczyć, że więcej dostaniemy w już zamówionym kolejnym sezonie, który z pewnością przyniesie nowe szaleństwa, ale może też pomysł, jak je właściwie wykorzystać, nie pomijając przy tym bohaterów. Bo zakończona właśnie seria, choć zaczynała się, podkreślając siłę więzi łączących postaci nawet mimo ich kompletnie odmiennych poglądów, z biegiem czasu wydawała się spychać ten motyw coraz dalej. Może zamiast inwestować większość czasu i środków w absurd, lepiej w większym stopniu skupić się na pewniejszych atutach? Status quo, z jakim zostaliśmy na koniec 5. sezonu, na pewno daje ku temu możliwość – teraz wystarczy z niej właściwie skorzystać, bo kto wie, lepsza okazja do zakończenia tego obłędu może się już nie trafić.