"Pan burmistrz", czyli polityka w mniejszym wydaniu – recenzja nowego serialu twórców "30 Rock"
Mateusz Piesowicz
20 sierpnia 2021, 17:03
"Pan burmistrz" (Fot. NBC)
Tina Fey i Robert Carlock za sterami, a w roli głównej Ted Danson jako polityk z przypadku. Czy z takimi atutami w garści to się mogło nie udać? "Pan burmistrz" udowadnia, że jak najbardziej.
Tina Fey i Robert Carlock za sterami, a w roli głównej Ted Danson jako polityk z przypadku. Czy z takimi atutami w garści to się mogło nie udać? "Pan burmistrz" udowadnia, że jak najbardziej.
"Pan burmistrz", czyli komedia NBC, którą w Polsce można teraz oglądać na plaftormie Canal+, to jedna z takich produkcji, od których ciekawsza jest historia ich powstania. Pomysł na serial narodził się bowiem jako spin-off kultowego "30 Rock" (przy którym wcześniej współpracowali jego twórcy – Tina Fey i Robert Carlock), opowiadający o politycznej karierze znanego stamtąd Jacka Donaghy'ego. Ale że z grającym go Alekiem Baldwinem nie udało się dogadać, koncepcja się zmieniła, a główną rolę przejął Ted Danson ("Dobre Miejsce"). Sęk w tym, że ten nie chciał się ruszać z domu w Los Angeles, więc serial przyszedł do niego.
Pan burmistrz – komedia o polityku z przypadku
Całkiem dosłownie, bo oto osadzona w Nowym Jorku historia znanego bohatera przeniosła się na Zachodnie Wybrzeże, stając się ostatecznie oryginalną opowieścią o byłym biznesmenie, który z hukiem wkracza do świata lokalnej polityki. Grany przez Dansona Neil Bremer wielkich pieniędzy dorobił się na billboardach, ale gdy go poznajemy, kariera już jest za nim. Zamiast cieszyć się urokami życia bogatego kalifornijskiego emeryta, postanawia jednak skorzystać z nadarzającej się okazji i po niespodziewanej rezygnacji poprzednika, zostaje burmistrzem Los Angeles.
Głupie? Owszem, ale fabularny zarys nie miał tak naprawdę większego znaczenia. Stojące za "Panem burmistrzem" nazwiska były wszak na tyle mocne, że wziąłbym w ciemno każdy pomysł w ich wykonaniu. Stąd też do liczącego zaledwie dziewięć odcinków (miało być ich 13 , ale produkcję przerwano z powodu pandemii) 1. sezonu serialu podchodziłem z dużymi nadziejami, starając się nie zwracać uwagi na to, że opinie za oceanem były dalekie od entuzjastycznych. Może nie będzie wybitnie, ale przynajmniej musi być zabawnie, prawda?
Cóż, być może jeszcze będzie, bo "Pan burmistrz" dostał już zamówienie na 2. sezon, jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że zasługa to raczej potencjału tkwiącego w osobach jego twórców, niż w samym serialu. Ten, pomimo kilku lepszych momentów, nie wygląda wszak póki co na produkcję, za którą widzowie mogliby szczególnie zatęsknić. Ot, komedyjka jakich wiele, na parę uśmiechów i do zabicia czasu się nada.
Pan burmistrz szuka na siebie właściwego pomysłu
Problem polega na tym, że takie wymagania możemy mieć wobec każdego sitcomu. Od takiego, w którym już w pierwszym odcinku dochodzi do starcia Ted Danson vs. Holly Hunter (wciela się w przeciwniczkę, a następnie zastępczynię burmistrza Arpi Meskimen), wręcz wypada oczekiwać nieco więcej. Choćby że para wyśmienitych aktorów otrzyma adekwatny do poziomu swojego talentu scenariusz. Z tym niestety jest co najwyżej średnio.
Co zatem dostajemy? Przede wszystkim tytułowego burmistrza, który polityczny stołek obejmuje, żeby udowodnić swojej nastoletniej córce Orly (Kyla Kenedy), że ma jeszcze życiowe ambicje. I nie da się ukryć, że stara się z tej obietnicy wywiązać, co rusz angażując się we wszelkiego rodzaju, zwykle mniej niż bardziej poważne inicjatywy i starając się aktywnie rozwiązywać lokalne problemy. Oczywiście z różnym skutkiem, ale za to z zawsze wyraźnie odczuwalnym motywem, jakim jest… brak motywu.
Oglądając kolejne odcinki "Pana burmistrza", w oczy rzuca się, jak bardzo jest to serial próbujący się w jakikolwiek wyrazisty sposób określić, a jednocześnie wciąż chybiający celu. Polityczna satyra, absurdalna komedia, familijny sitcom – to wyłącznie pomysły z samego początku, potem tylko ich przybywa. Mimo tego produkcja NBC uparcie nie chce obrać konkretnego kierunku, dryfując od pomysłu do pomysłu i od żartu do żartu, nie wzbudzając przy tym ani salw śmiechu, ani szczególnych emocji, ani choćby chwili zastanowienia.
Jasne, może potrzeba tu czasu, w końcu niejedna komedia rozkręcała się powoli (nie wyłączając "30 Rock"). Można się już jednak zastanawiać, czy w tym przypadku aby na pewno warto czekać. Bo właściwie co takiego ma "Pan burmistrz", co może przyciągać przed ekrany? Wyjątkową historię? No nie, bohaterowie z przypadku to żadna nowość. Specyficzną scenerię i okoliczności? Ani trochę, możliwości Los Angeles jako miejsca akcji są praktycznie wcale niewykorzystywane, czas akcji, choć o pandemii jest mowa, również. To może postaci, z którymi chce się zostać? Tu akurat bywa różnie.
Ted Danson jako Pan burmistrz – czy warto oglądać?
Nie ulega wątpliwości, że filarem, na którym opiera się cały serial, i który póki co jeszcze ratuje go przed kompletną ruiną, jest Ted Danson. Legenda amerykańskiej telewizji tutaj po raz kolejny po prostu dobrze się bawi, przynajmniej w pewnym stopniu rekompensując mi pojawiające się często podczas seansu poczucie straty czasu. Pewnie, że nawet on nie jest w stanie w pojedynkę uczynić z opartego na banałach Neila fascynującej osobowości, ale przynajmniej naturalną komediową charyzmą przyciąga wzrok do ekranu.
Zazwyczaj nieźle wypada również partnerująca mu Holly Hunter, choć podobnie jak w przypadku tytułowego bohatera, również Arpi cierpi z powodu mało błyskotliwego scenariuszowego przedstawienia. O reszcie bohaterów, wśród których mamy pracowników ratusza – Mikaelę (Vella Lovell), Tommy'ego (Mike Cabellon) i Jaydena (Bobby Moynihan) – oraz urwaną z innego serialu Orly, trudno powiedzieć coś innego, niż że po prostu są i okazjonalnie bywają irytujący lub zabawni (częściej to pierwsze). Dodajmy kilka występów gościnnych, a otrzymamy absolutny komediowy standard.
I tak właśnie można określić całego "Pana burmistrza", który w 1. sezonie spędza czas na próbach odnalezienia własnego charakteru – na ogół nieudanych, choć mających krótkie momenty wskazujące na coś innego. Gdyby serial został teraz zakończony, absolutnie nie byłoby po czym płakać, a nawet trzeba by go określić jako sporych rozmiarów rozczarowanie. Twórcy otrzymali jednak szansę i chciałbym wierzyć, że zdołają ją wykorzystać, choć w tym przypadku może nie wystarczyć drobna korekta obranego kursu. Tu trzeba raczej wytyczyć go na nowo, wiedząc już, co poszło nie tak.