2. sezon "Modern Love" to kilka ciekawych pomysłów, które toną w morzu lukru — recenzja serialu Amazona
Marta Wawrzyn
19 sierpnia 2021, 17:57
"Modern Love" (Fot. Amazon Prime Video)
"Modern Love" wróciło, tylko nie do końca wiadomo po co. To był i jest serial zmarnowanych szans, w którym fajne koncepty giną pod górą banałów, a świetni aktorzy zwyczajnie się marnują.
"Modern Love" wróciło, tylko nie do końca wiadomo po co. To był i jest serial zmarnowanych szans, w którym fajne koncepty giną pod górą banałów, a świetni aktorzy zwyczajnie się marnują.
Serialowe antologie to współczesna forma tortur. Widz jest kuszony pomysłami, które na papierze wyglądają przecudownie, zapowiedziami iście oscarowych występów i zawartą w szybko zmontowanych zwiastunach obietnicą, że na pewno nie będzie się nudził. A potem co odcinek, to rozczarowanie. Tak bywa ostatnimi czasy z "Black Mirror", o wszelkich jego podróbkach nie wspominając, tak było z wypakowanym gwiazdami "Solos", tak też jest z "Modern Love", które w 2. sezonie jeszcze bardziej niebezpiecznie przypomina etiudy studenckie niż w pierwszym.
Modern Love sezon 2, czyli Kit Harington na słodko
Tak jak 1. sezon promowano odcinkiem z Anne Hathaway w roli dwubiegunowej bohaterki, tak teraz w materiałach promocyjnych przewijali się przede wszystkim Lucy Boynton i Kit Harington aka nieznajomi z pociągu do Dublina z odcinka nr 3. Aka para, która najlepiej pokazuje, co z tym serialem jest nie tak: nawet najbardziej uroczy pomysł nie wypali na ekranie, kiedy źle się dobierze wykonawców, stawiając na ładne twarze i znane nazwiska, zamiast na stary dobry test chemii na castingu.
"Strangers on a (Dublin) Train" to współczesna wariacja na temat "Przed wschodem słońca" — para spotyka się w pociągu i od razu wpada sobie w oko, a przynajmniej tak próbuje nam się wmówić. Na przeszkodzie dalszej znajomości staje to, że nie wymieniają się telefonami, a w kraju zaczyna się COVID-owy lockdown. Pomijając nieautentyczność tego spotkania (13 marca 2020 miasta już pustoszały, podobnie jak półki z papierem toaletowym w sklepach, a w pociągach odgradzaliśmy się od ludzi, jak tylko mogliśmy — nikt też nie sądził, że za dwa tygodnie będzie normalnie), ich rozmowa nie jest urocza. Jest wymuszona, sztuczna i trudno dostrzec tam potencjał na romans. A jednak odcinek wlecze się i wlecze, a bohaterowie rozplątują w nieskończoność z pomocą swoich bliskich, czy się spotkać, czy jednak nie.
Plusem jest metapoziom tego odcinka, świadomość obojga, że znaleźli się w historii "jak z filmu" (sarkastyczna Boynton, ach!) oraz ich lockdownowa codzienność domowa — jej matka i jego brat wprowadzają tyle życia do całości, że aż chciałoby się, żeby to oni byli głównymi bohaterami. Fakt, że na koniec zminimalizowano ilość lukru, też działa na korzyść. Niemniej jednak — jak na odcinek, który miał być wizytówką tego sezonu, to ogromne rozczarowanie. Przeciętna historyjka, która za nic nie chce być ani porządną komedią romantyczną, ani kpiną z tego gatunku.
Modern Love sezon 2 — które odcinki obejrzeć?
Co w takim razie obejrzeć, skoro nie koszmarek z Boynton i Haringtonem? Zdecydowanie słodko-gorzki 1. odcinek, w którym Minnie Driver jeździ niebieskim autem bez dachu po irlandzkich serpentynach i wspomina miłość swojego życia, i odcinek nr 8, gdzie Tobias Menzies i Sophie Okonedo grają rozwiedzione małżeństwo, powracające do siebie w dość specyficznym momencie. Ten duet to chyba jedyna para w całej 2. serii, która wypada od początku do końca wiarygodnie i naturalnie. Oba odcinki są oszczędne, kameralne i nieprzekombinowane, co w tym serialu jest plusem. W obu nie brakuje prawdziwych emocji, ale niestety też oba potrafią mocno zgrzeszyć sentymentalizmem i próbami wyciskania z widza łez.
A pośrodku mamy pełen przegląd typowych dla serialowych antologii wzlotów i upadków. Odcinek 2, "The Night Girl Finds a Day Boy", opiera się na bardzo zmyślnym koncepcie — Zoë Chao gra dziewczynę, która funkcjonuje tylko w nocy, co nie ułatwia jej życia ani randkowania — ale koniec końców tylko go trywializuje. W 4. odcinku mamy niezły popis aktorski Dominique Fishback z "Kronik Times Square" (twórca "Modern Love", John Carney, chyba lubi aktorów z produkcji Davida Simona, bo w tym sezonie pojawia się jeszcze Gbenga Akinnagbe, a w poprzednim był Gary Carr u boku Anne Hathaway), ale w zasadzie nie wiadomo, po co jej facet. Ja bym wolała oglądać jej pełne energii występy stand-upowe w stylu pani Maisel.
Odcinki 5 i 7 to queerowe historie, sprowadzone do strasznego banału — jedna młodzieżowa, druga dorosła, jedna z pułapką w postaci buzzfeedowych quizów ("Jak bardzo jesteś gejem?", te klimaty) w roli głównej, druga wyróżniająca się tym, że opowiada historię pewnej nocy w stylu "Rashomona", a może "The Affair" i pyta, czy jeden z panów pamięta drugiego. Ani pytanie, ani odpowiedź zbyt odkrywcze nie są. Nad 6. odcinkiem, z Anną Paquin uwikłaną w nudny trójkąt miłosny, lepiej spuścić zasłonę milczenia. Mimo zabaw formą wypada z pamięci chwilę po obejrzeniu.
Modern Love — czemu to nie działa, choć powinno?
Oparty na historiach miłosnych z felietonów "New York Timesa" serial cierpiał i wciąż cierpi na ten sam problem: nie jest w stanie zamienić często bardzo oryginalnych konceptów na dobre minifilmy — bo tak chyba wypada nazwać te 30-minutowe opowieści. Zdecydowanie za często mamy do czynienia z tym samym schematem: dwójka znanych aktorów, którzy wszędzie indziej są znakomici, ale pomiędzy którymi w "Modern Love" ani trochę nie iskrzy, próbuje desperacko zamienić w żywy obraz coś, co żywym obrazem za nic w świecie być nie chce.
W efekcie "Modern Love" wydaje się przekombinowane i wyprane z emocji dokładnie w tych miejscach, gdzie na emocjach powinno się opierać. Jeśli Amazon będzie chciał zamówić kolejny sezon, w co wątpię, John Carney powinien zrobić krok w tył i spojrzeć z dystansu na swoje dzieło. Odnoszę wrażenie, że to, jak jest dumny z błyskotliwych konceptów, na których opierają się kolejne odcinki, przesłania mu prawdę o tym, jak bardzo nie działają one w praktyce i nie wywołują poruszenia.
Najlepsze filmowe historie miłosne to te, w których przyciąganie pomiędzy ekranowymi parami jest tak nieodparte, że nie jesteśmy w stanie oderwać od nich wzroku. Powinny opierać się na niebanalnym pomyśle i świetnym scenariuszu — jak oglądane przez Kita Haringtona "Przed wschodem słońca" — ale bez perfekcyjnie dobranych wykonawców to nie wystarczy. Ekipa "Modern Love" powinna poświęcać więcej czasu na castingi, zamiast brać jak leci znane nazwiska i je zestawiać ze sobą. Bo efekt jest taki, że kolejne odcinki ogląda się całkiem miło i od razu zapomina. A sam serial wydaje się nie wiedzieć o (współczesnej) miłości więcej niż Jon Snow.