"Biały Lotos" brutalnie wyjaśnia w finale, czemu ofiara mogła być tylko jedna — recenzja 1. sezonu serialu HBO
Marta Wawrzyn
16 sierpnia 2021, 21:13
"Biały Lotos" (Fot. HBO)
W ciągu miesiąca z serialu, na który (prawie) nikt nie czekał, "Biały Lotos" przemienił się w prawdziwą sensację tego lata. Jak zakończył się ten słoneczny koszmar? Uwaga na spoilery z finału.
W ciągu miesiąca z serialu, na który (prawie) nikt nie czekał, "Biały Lotos" przemienił się w prawdziwą sensację tego lata. Jak zakończył się ten słoneczny koszmar? Uwaga na spoilery z finału.
"Biały Lotos" nasz oszukał — ale tylko troszeczkę. A oprócz tego wkręcił bez reszty, zaskoczył, zachwycił, doprowadził do niekontrolowanych wybuchów śmiechu i paru gorzkich refleksji. Ci z widzów, którzy oglądali serial przede wszystkim dla zagadki pod tytułem "Kto i kogo u licha tu zabił", mogą po finale poczuć się rozczarowani — bo koniec końców widać, że nie o zagadkę chodziło, choć twórca serialu Mike White i ofiarę, i zbrodniarza wybrał z okrutną precyzją, po to by coś nam udowodnić.
Biały Lotos to ostra satyra na uprzywilejowanych
Wszystko w tej eklektycznej, na pozór lekkiej opowieści, zawierającej w sobie satyrę społeczną, farsę i kryminał, służyło jednemu celowi: pokazaniu, jak działa świat rządzony przez wpływowych, bogatych i uprzywilejowanych. Co nie jest zaskoczeniem dla fanów dotychczasowej twórczości White'a, na czele z serialem HBO "Iluminacja". To twórca, który od dawna piętnuje społeczne nierówności, często w ostry sposób i w podszytej absurdem formie. Ale nawet jeśli śledzicie go od dawna, "Biały Lotos" wciąż jest zaskoczeniem, bo aż trudno uwierzyć, ile rzeczy tu się spotkało i zgrało ze sobą, począwszy od pandemicznej potrzeby nakręcenia serialu opartego na zamknięciu grupki ludzi w specyficznej kwarantannie, a skończywszy na rewelacyjnej, wypakowanej znakomitymi nazwiskami obsadzie.
W finałowym odcinku, "Departures", wszyscy ci piękni i prawie bez wyjątków okropni ludzie dostali raczej gorzkie zakończenia, a podział na tych, którzy mają wszystko, i tych, którzy żyją po to, aby im służyć, stał się jeszcze bardziej drastyczny. A wszystko właśnie przez to, co się stało w ananasowym apartamencie, gdzie zemsta Armonda (Murray Bartlett) w najgorszym możliwym momencie spotkała się ze strachem Shane'a (Jake Lacy). Serial poszedł komediowo na całość, doprowadzając jednocześnie całą historię do wyjątkowo brutalnej konkluzji.
Biały Lotos — kto umarł i dlaczego właśnie ta osoba?
Większość fanowskich teorii dotyczących osoby ofiary i potencjalnego zabójcy oscylowała wokół Rachel (Alexandra Daddario), smutnookiej, uwięzionej w pułapce panny młodej, która miała albo nie wytrzymać i kogoś zadźgać w amoku, a następnie wylądować w więzieniu, albo popełnić samobójstwo, nie widząc innego sposobu ucieczki. Shane'a jako mordercy nie brał pod uwagę prawie nikt z prostego powodu: nie podejrzewaliśmy, że można zabić człowieka na wakacjach i tak po prostu lecieć od razu do domu. Co z policją, przesłuchaniami, składaniem jakichś wyjaśnień? "Biały Lotos" mówi jasno: takie rzeczy cię nie dotyczą, kiedy jesteś bogaty, i zabijasz kogoś mniej ważnego od siebie w sytuacji, którą można uznać za samoobronę. Zadają ci dwa pytania, przytakują i zapewniają, że nic się nie stało.
To chyba najbardziej koszmarny wniosek po tym finale: pewnemu typowi ludzi wszystko uchodzi na sucho i jeśli chcą, mogą pozostawać dużymi dziećmi i rządzić światem do końca swoich dni. Nawet w "Sukcesji" zatuszowanie przypadkowego zabójstwa wymagało odrobiny zachodu i ścigało bohatera, który to zrobił, przez długi czas. W "Białym Lotosie" życie toczy się dalej, jak gdyby nigdy nic. Armond to ktoś, kogo można zastąpić — hotel chwilę po jego śmierci ma "nowego Armonda", który ściska Shane'owi dłoń i wita gości z przyklejonym do twarzy uśmiechem.
Finał Białego Lotosu, czyli wszyscy są nieszczęśliwi
Ale rozwiązanie zagadki kryminalnej to tylko wierzchołek góry lodowej. "Biały Lotos" okrutnie traktuje w finale niemal każdego. Najbardziej chyba Rachel, która z jakiegoś powodu wybiera dalsze życie u boku dużego bachora i jego mamusi. Przyznaję, że nie potrafię zrozumieć jej decyzji o powrocie do męża, zwłaszcza po tym, jak spędziła cały odcinek, zbierając się na odwagę, żeby go zostawić. Bała się, że sobie nie poradzi — czy że będzie samotna, co Shane złośliwie jej zasugerował? Jak mogła dojść do wniosku, że jednak chce być jego żoną, skoro wszyscy wiemy, że przecież nie chce? Może to po prostu to wygodnictwo? Wybór łatwiejszej drogi?
Nie da się ukryć, Rachel mnie rozczarowała, podobnie jak Tanya (przecudowna w tej roli Jennifer Coolidge) i Paula (Brittany O'Grady) — postacie, po których też mogliśmy spodziewać się trochę więcej. Tanya w specyficzny sposób pokazała Belindzie (Natasha Rothwell), że nie interesują jej już relacje oparte na pieniądzach — poniżając ją przy tym za pomocą koperty wypchanej gotówką i przechodząc szybko do zabawy lepszym i bardziej błyszczącym gadżetem, czyli swoim nowym facetem.
Paula być może w którymś momencie "chciała dobrze", ale czy rzeczywiście aż tak różni się od Olivii (Sydney Sweeney) i jej "plemienia"? Śmiem wątpić. To ta sama hipokryzja, może w wersji trochę bardziej light. Olivia myśli, że jest bardziej "świadoma" niż jej rodzice i to jej wystarczy — problem w tym, że jej czyny przeczą głoszonym poglądom. Paula czuje się jak ktoś spoza establishmentu reprezentowanego przez rodzinę jej przyjaciółki, ale czy faktycznie tak jest? Mówimy o dziewczynie, która studiuje na dobrej uczelni razem z koleżanką i spędza u jej boku luksusowe wakacje. Nie jest inna, a bałagan, jakiego narobiła, to nie efekt jej chęci zrobienia dobrego uczynku, tylko zagłuszenia własnych wyrzutów sumienia.
O Nicole (Connie Britton) i Marku (Steve Zahn) trudno powiedzieć coś nowego — byli okropni i okropni pozostali, a on po drodze zyskał trochę pewności siebie, jaką można mieć tylko po dokonaniu prawdziwie męskiego, bohaterskiego czynu. Nic dziwnego, że Quinn (Fred Hechinger) postanowił od nich wszystkich uciec — ale znów, czy powinniśmy traktować serio rebelię bogatego 16-latka, który po raz pierwszy zobaczył, jak żyją zwykli ludzie? Optymiści pewnie mogą zobaczyć w jego ucieczce promyk nadziei, że następne pokolenie będzie lepsze. Ja widzę dzieciaka, który za chwilę w ten czy inny sposób wróci do domu. Bo jakie ma inne opcje?
Innych opcji nie ma też Belinda ani inni pracownicy Białego Lotosu. Scena z powitaniem nowych gości to najbardziej koszmarna klamra, jaką sobie można wyobrazić. Armond nie żyje, ale wszystko toczy się dalej bez jakichkolwiek zakłóceń — trzeba znaleźć nowego Armonda, rozjaśnić twarz sztucznym uśmiechem i zacząć odgrywanie bajki na nowo. Bo przecież goście płacą tysiące dolarów za wakacje w raju, a nie za jakiś — pożyczając słowa Mike'a White'a — tropikalny atak niepokoju.
Biały Lotos to świetna rozrywka, ale i coś więcej
Sześć godzin "Białego Lotosu" to fenomenalna rozrywka, jasne. Można dać się wkręcić, szczerze się pośmiać (połączenie romantycznej kolacji z pogrzebem wygrywa), podziwiać błyskotliwe obserwacje w dialogach i kunszt aktorski wybitnej obsady. Ale to też mocne uderzenie obuchem w głowę. To nie jakaś odległa kraina w krzywym zwierciadle, nie "Gra o tron", nawet nie mocno przerysowana "Sukcesja". To nasz świat, nasz wspaniały, egalitarny i demokratyczny świat, gdzie jedni dostają wszystko, bo im się należy, a inni żyją po to, aby im czyścić buty. I nikt się nie uczy, system nie ewoluuje, patologie przechodzą z pokolenia na pokolenie. Ale po drodze pada wiele gładkich słów i młodzi czują się mądrzejsi od rodziców.
Może to zbyt czarno-białe, może zbyt lewicowe, przesadzone i niesprawiedliwe. Może w rzeczywistości są różni ludzie, różne wersje tych samych historii. Może "oszczędnością i pracą ludzie się bogacą", a American dream to czyste dobro i równe szanse dla wszystkich. Może jutro będziemy to widzieć inaczej — ale dziś punkt widzenia Mike'a White'a daje do myślenia i trudno się od niego uwolnić. Także dlatego, że tak zgrabnie go opakował i sprzedał nam pod pretekstem letniej rozrywki z zagadką kryminalną w tle. Z niecierpliwością czekam na 2. sezon i kolejną historię o paskudnych ludziach na skraju załamania nerwowego pośród luksusów.