"A gdyby…?", czyli Marvel w wersjach alternatywnych – recenzja premiery serialu Disney+
Mateusz Piesowicz
12 sierpnia 2021, 18:56
"A gdyby...?" (Fot. Disney+)
Pierwszy animowany serial Marvela to rzecz skrojona pod fanów uniwersum, którzy nowości lubią… ale w bezpiecznym wydaniu. Czy takie podejście ma sens? Spoilery z premierowego odcinka.
Pierwszy animowany serial Marvela to rzecz skrojona pod fanów uniwersum, którzy nowości lubią… ale w bezpiecznym wydaniu. Czy takie podejście ma sens? Spoilery z premierowego odcinka.
Jeśli jesteście na bieżąco z wydarzeniami w filmowym i telewizyjnym uniwersum Marvela (a zakładam, że skoro oglądacie nawet ich animowane produkcje, to jesteście), to z pewnością wiecie, że ostatnio sporo się tam wydarzyło. Za sprawą "Lokiego" superbohaterski świat wprowadził nas bowiem w pojęcie tzw. multiwersum, czyli ogólnie rzecz biorąc, postawił mnóstwo fundamentalnych dla opowieści spraw na głowie. "A gdyby…?" w pewnym stopniu tę ideę rozwija, jednak przynajmniej na razie z mniej poważnymi konsekwencjami.
What If – o czym jest animowany serial Marvela?
A w czym dokładnie rzecz? Animacja, której twórczynią jest A.C. Bradley ("Łowcy trolli") i która zaczerpnęła pomysł z serii komiksowej o takim samym tytule, przedstawia alternatywne wersje dobrze znanych marvelowskich historii. A dokładniej, w każdym odcinku, wychodząc od małej zmiany biegu wydarzeń, powodującego prawdziwą lawinę konsekwencji, otrzymujemy odpowiedź na tytułowe pytanie. "A gdyby… Kapitan Carter była pierwszym Avengerem?" to pierwsze z nich i nietrudno zgadnąć, dokąd ono prowadzi.
Zanim do tego przejdziemy, nasuwa się jednak inna kwestia: czy oparty na takim antologicznym formacie serial to tylko zwykła zabawa, czy może jednak część uniwersum, która będzie miała swoje następstwa? Odpowiedzi na razie nie znamy, ale są pewne przesłanki, by się jej domyślać. Po pierwsze, to przecież MCU – tu nic nie dzieje się bez przyczyny i widzieliśmy już, że osobne historie nigdy nie są tu ważniejsze od całości. Po drugie, sam premierowy odcinek coś na ten temat zasugerował.
Mam na myśli rzecz jasna niejakiego Obserwatora, który wprowadził nas do serialu, opowiadając o "pryzmacie nieograniczonych możliwości", co wypowiedziane głosem Jeffreya Wrighta brzmi znacznie poważniej, niż pisane na klawiaturze. Oczywiście, tajemnicza postać może okazać się po prostu narratorem, nie skrywając za sobą żadnego sekretu. Ale jak dla mnie to ta kosmiczna sylwetka prezentuje się zdecydowanie zbyt materialnie, żeby tak po prostu ją sobie zignorować.
A gdyby… to Kapitan Carter ratowała świat?
Zostawmy jednak te na razie bardzo mgliste przypuszczenia i przejdźmy do konkretów. Tych wszak w premierowym odcinku nie brakowało, bo i nie mogło – mieliśmy wszak do upchnięcia dwie godziny filmu w ledwie 30 minutach serialu! Zaraz, o jakim filmie mowa? No jak to, o pierwszych solowych przygodach Kapitana Ameryki rzecz jasna! Tam poznaliśmy przecież genezę największego amerykańskiego herosa, tam też zaczęła się historia, której inny przebieg zobaczyliśmy w "A gdyby…?".
Marvelowska animacja cofa nas więc ponownie do czasów II wojny światowej, tym razem stawiając jednak w głównej roli Peggy Carter (głosu użyczyła jej grająca tę rolę w filmach Hayley Atwell), która na skutek drobnej zmiany okoliczności zajęła miejsce Steve'a Rogersa jako królika doświadczalnego testującego serum superżołnierza (w roli Rogersa występuje Josh Keaton, a nie Chris Evans, bo choć w serialu słyszymy wiele gwiazd MCU, niektórym występ uniemożliwiły konflikty terminów). A resztę tej historii już znacie.
No, prawie znacie, bo jako że superbohatera zastąpiła superbohaterka, to jednak pewne zmiany musiały nastąpić. Są one jednak w gruncie rzeczy niewielkie, co w tym przypadku oznacza, że znając fabułę filmu, dostaniecie swego rodzaju powtórkę z rozrywki. Umiejętności i wartość Peggy, a właściwie Kapitan Carter, będą zatem początkowo lekceważone, ona sama udowodni swoją przydatność w boju, gdy światu zagrożą Red Skull (Ross Marquand) i Hydra, będzie też Wyjące Komando i Bucky (Sebastian Stan), wyjątkowo niekończący jako Zimowy Żołnierz.
Różnice? Zmiana płci tytułowej postaci musiała oznaczać, że do filmowego drwiącego podejścia wobec Kapitana doszedł tutaj seksizm. Z braku czasu trzeba oczywiście było ten wątek spłycić i przejaskrawić, ale wyszło na tyle skutecznie, że oglądanie, jak Peggy kopała później męskie tyłki, i tak było bardzo satysfakcjonujące. Ponadto zmieniła się rola Steve'a, którego zamiast w mięśnie przyodziano w protoplastę stroju Iron Mana i uczyniono pomocnikiem pani Kapitan (duet równie zgrabny co w aktorskiej wersji). Jeszcze tylko wstawcie Union Jacka w miejsce gwiazdy na kostiumie bohaterki i jesteśmy w domu.
A gdyby…?, czyli dobra zabawa bez konsekwencji
Z powodu przyjętego przez serial konceptu, trudno tak naprawdę ocenić go jako w stu procentach oddzielną produkcję. Być może uda się to po kolejnych odcinkach, w których alternatywne wersje historii nie powinny być już tak ściśle związane z jedną filmową fabułą (zobaczymy choćby T'Challę w roli Star-Lorda). Premiera wygląda jednak bardziej na instrukcję obsługi serialu, niż prezentację pełni jego możliwości. Pytanie czy to źle?
Z jednej strony, razić może bezpieczeństwo przyjętych rozwiązań. Twórcy nie musieli przecież tak kurczowo trzymać się filmowej opowieści i można sobie wyobrazić, jak fabuła obiera tutaj znacznie bardziej innowacyjne kierunki. Z drugiej jednak, nie da się zaprzeczyć, że oglądanie przygód Kapitan Carter było… po prostu czystym funem. Zarówno z uwagi na to, jak fantastyczną postacią jest Peggy i każdy powrót do niej, zwłaszcza w znaczącej roli, to świetny pomysł, ale również ze względu na wykonanie.
"A gdyby…" prezentuje się bowiem znakomicie pod kątem animacji, której oglądanie sprawia przyjemność już przy statycznych ujęciach, ale prawdziwy popis umiejętności twórców dając dopiero w sekwencjach akcji. Nie spodziewałem się po nich wiele, oczekując raczej standardów znanych z telewizyjnej konkurencji, tymczasem otrzymałem napędzane adrenaliną widowisko, po którym nie mam wątpliwości, że to raczej Kapitana Amerykę trzeba nazwać nędzną imitacją Kapitan Carter, a nie na odwrót. A że w animacji łatwiej o spektakularność, jakiej nie zapewni nawet najlepsze CGI? Mniejsza z tym, i tak Peggy górą! Może by tak jakiś spin-off?
Wracając jednak do postawionego na wstępie pytania o sensowność całego projektu, udzielę niezbyt satysfakcjonującej odpowiedzi: na razie trzeba poczekać z ocenami. Fajnie, że w Marvelu nie zamykają się na odstępstwa od normy, mniej fajnie, że nawet te "skoki w bok" są obarczone jak najmniejszym ryzykiem wpadki. Może "A gdyby…?" przełamie to podejście (1. sezon ma liczyć w sumie dziewięć odcinków, zamówiona już kontynuacja także) – okazja jest, w końcu gdzie się bawić, jak nie w alternatywnych światach? Nawet jeśli do tego nie dojdzie, raczej nie trzeba się jednak obawiać wpadki. Produkcje z MCU przyzwyczaiły w końcu do tego, że choć rzadko przekraczają pewien poziom, jeszcze mniej prawdopodobne jest, że poniżej niego spadną.