"Biały Lotos" to błyskotliwa komedia, którą mogłaby napisać Agatha Christie – recenzja serialu HBO
Marta Wawrzyn
11 lipca 2021, 17:03
"Biały Lotos" (Fot. HBO)
Luksusowy kurort na Hawajach, grupka obrzydliwie bogatych — i okropnych pod każdym względem — turystów oraz zaskakująco klasyczna zagadka kryminalna. Oto "Biały Lotos", nowy hit HBO.
Luksusowy kurort na Hawajach, grupka obrzydliwie bogatych — i okropnych pod każdym względem — turystów oraz zaskakująco klasyczna zagadka kryminalna. Oto "Biały Lotos", nowy hit HBO.
HBO ma nowy hit, a my mamy pierwszą tegoroczną letnią obsesję z prawdziwego zdarzenia. "Biały Lotos", nowy serial Mike'a White'a, twórcy "Iluminacji", to ogromne zaskoczenie właściwie już od pierwszej sceny. Spodziewaliście się przewrotnej, ale raczej lekkiej komedii w słonecznej oprawie? Błąd. Jedziemy na wakacje, z których ktoś z bohaterów wróci w trumnie. Trochę jak w "Wielkich kłamstewkach", nie wiemy, kim jest ofiara i co dokładnie się stanie — wiemy tylko, że znaleźliśmy się w bajce, w której zdarzy się morderstwo. I to tak naprawdę już wystarczy, żebyście wkręcili się w serial, nawet jeśli wydaje wam się, że to kompletnie nie wasze klimaty. Mike White robi to bardzo sprytnie, ale spokojnie, nie poczujecie się oszukani.
W sześciu odcinkach, stanowiących zamkniętą całość (widziałam przedpremierowo wszystkie), "Biały Lotos" spełnia oczekiwania z nawiązką, sprawnie miksując, zdawałoby się, niepasujące do siebie gatunki i angażując widza w historię feralnych wczasowiczów, których nijak nie da się polubić. Serial HBO ma w sobie coś ze wspomnianych "Wielkich kłamstewek", zagadkę kryminalną rodem z powieści Agathy Christie i nutkę starych filmów Woody'ego Allena, a jego bohaterowie są niemal tak okropni i uprzywilejowani jak Royowie z "Sukcesji". Ale przede wszystkim to fenomenalnie napisana (tragi)komedia i błyskotliwa satyra na amerykańskie elity.
Biały Lotos — witajcie w krainie okropnych bogaczy
Akcja produkcji dzieje się w eleganckim kompleksie hotelowym Biały Lotos na Hawajach, gdzie grupka turystów trafia na tygodniowe wczasy typu all inclusive. Shane (Jake Lacy, "Dziewczyny") i Rachel (Alexandra Daddario, "Detektyw") to nowożeńcy, spędzający tutaj miesiąc miodowy, przez pewien czas w towarzystwie jego matki (Molly Shannon, "Rozwód"). Tanya (Jennifer Coolidge, "Dwie spłukane dziewczyny") przyjechała na wakacje sama, a właściwie w towarzystwie prochów matki, którym chce urządzić godny pogrzeb. Poza tym uprawia polowanie na faceta.
Rodzina Mossbacherów to o tyle specyficzne stadko, że twardą ręką rządzi nimi matka, Nicole (Connie Britton, "Nashville"), z zawodu prezeska firmy z branży nowych technologii — z kolei ojciec (Steve Zahn, "Treme") jest niepewnym siebie fajtłapą. Do tego dochodzi nieśmiały nastoletni syn Quinn (Fred Hechinger, "Ósma klasa") oraz wygadana córka Olivia (Sydney Sweeney, "Euforia"), robiąca sobie tydzień przerwy od studiów, wraz z przyjaciółką Paulą (Brittany O'Grady, "Jej głos").
Choć okropność głównych bohaterów da się stopniować, wszyscy są uszyci z tego samego materiału — roszczeniowi, bogaci, skupieni na sobie i przekonani, że cały świat ma im służyć. Kontrapunkt dla tego towarzystwa stanowią pracownicy hotelu, na czele z przerażająco poukładanym Armondem (Murray Bartlett, "Spojrzenia") i kierującą hotelowym spa Belindą (Natasha Rothwell, "Niepewne"). To, jak jedni mają się do drugich, najlepiej oddaje cudowny tekst Armonda: "Czasem mam ochotę wydłubać sobie oczy od samego patrzenia co wieczór, jak oni jedzą". Amen.
Biały Lotos to czarna komedia z nutką kryminału
Jak w wielu produkcjach kręconych w czasie pandemii, w "Białym Lotosie" jest dość klaustrofobicznie — bohaterowie spędzają czas głównie w obrębie tytułowego kompleksu, a napięcia między nimi z odcinka na odcinek rosną. Od początku wiemy, że kogoś spotka śmierć, co zwiększa stopień zaangażowania w fabułę i czyni całą opowieść bardzo podobną do wielu klasycznych kryminałów Agathy Christie: grupka obcych sobie ludzi zostaje niejako uwięziona w jednym miejscu i zdarza się morderstwo. Kto zabił, drogi widzu? A w tym przypadku — kto zabił i kogo?
Ale zagadka kryminalna, choć niewątpliwie wciągająca, stanowi tylko pretekst do pokazania amerykańskich elit w całej ich koszmarnej krasie. Uprzywilejowani synowie bogatych rodzin ze Wschodniego Wybrzeża, kobiety sukcesu, które nie rozumieją nic a nic z walki o równość, żony, których jedyną pracą jest urządzanie przyjęć, młodzież, która myśli, że jest lepsza od rodziców, bo przecież taka świadoma społecznie. Ludzie absolutnie koszmarni, z których żadnego nie polubicie — "Biały Lotos" ogląda się jak "Sukcesję", życząc im wszystkim i każdemu z osobna, żeby skończyli jak najgorzej. Bo nawet ci na pozór nieco lepsi albo wyglądający na pokrzywdzonych koniec końców znajdują dziesięć sposobów na to, by nas zawieść.
Biały Lotos — czy warto oglądać serial HBO?
Jako satyra społeczna "Biały Lotos" ma w sobie błyskotliwość "Iluminacji", a jednocześnie jest serialem znacznie bardziej mainstreamowym, łatwiejszym w odbiorze i dużo bardziej przystającym do tego, co byśmy mogli określić mianem "rozrywki na lato". Jest to jednak rozrywka na najwyższym poziomie, niepozbawiona ambicji, by być czymś więcej i mówić jakąś prawdę o współczesnym świecie.
Mike White perfekcyjnie operuje elementami absurdu i surrealizmu, często skręcając w stronę typowej farsy i zaskakując widza ostrymi tekstami i trafnymi diagnozami społecznymi. Nie raz, nie dwa będziecie się głośno śmiać, oglądając "Biały Lotos". Mój faworyt pod tym względem to 3. odcinek, w którym pogrzeb spotyka romantyczną kolację, doprowadzając widza do płaczu, bynajmniej nie z rozpaczy. Nie brak też seksu, alkoholu i innych rozrywek — oraz skomplikowanych, wypakowanych cringe'owymi sytuacjami poszukiwań własnej tożsamości.
Krótko mówiąc, "Biały Lotos" zaskoczy was, rozśmieszy i będzie trzymać na krawędzi fotela do samego końca. Oraz sprawi, że pewien typ wakacyjnych wyjazdów prawdopodobnie zaczniecie omijać szerokim łukiem. Gorąco polecam.