"Anna Boleyn" ma zupełnie inne problemy niż kolor skóry bohaterki – recenzja brytyjskiego miniserialu
Mateusz Piesowicz
8 lipca 2021, 17:02
"Anna Boleyn" (Fot. Channel 5)
Polityczna poprawność i przekłamanie? Nie, obsadzenie Jodie Turner-Smith w roli Anny Boleyn to strzał w dziesiątkę. Szkoda, że tego samego nie da się powiedzieć o całym serialu.
Polityczna poprawność i przekłamanie? Nie, obsadzenie Jodie Turner-Smith w roli Anny Boleyn to strzał w dziesiątkę. Szkoda, że tego samego nie da się powiedzieć o całym serialu.
Miejmy to od razu z głowy. Nie, nie mam absolutnie nic przeciwko obsadzeniu czarnoskórej aktorki Jodie Turner-Smith w roli Anny Boleyn. Ba, sam pomysł, gdy go ogłoszono, całkiem mi się spodobał, bo z miejsca sprawiał, że miniserial od stacji Channel 5 zaczął się wyróżniać na tle tony podobnych produkcji z Wielkiej Brytanii. Osobną kwestią pozostawało jednak, czy na samym castingu się skończy, czy za odważną decyzją pójdzie coś więcej i rzeczywiście dostaniemy serial inny niż zwykle.
Anna Boleyn to (nie)typowy serial historyczny
Podstawy ku takiemu myśleniu były, niekoniecznie z uwagi na decyzje obsadowe, choć te, jak można się było spodziewać, zapewniły "Annie Boleyn" rozgłos na długo przed premierą. Bardzo możliwe jednak, że decydując się na odejście od "normy", twórczynie (scenarzystka Eve Hedderwick Turner i reżyserka Lynsey Miller) nie zakładały, że na ich produkcję wyleje się przez to aż taka fala hejtu. Niestety, ale wystarczy spojrzeć na oceny i komentarze na IMDb czy Filmwebie, by zobaczyć ten bardzo przykry znak naszych czasów.
Starając się jednak przejść do porządku nad ogromem niesprawiedliwych ocen, spróbujmy spojrzeć na 3-odcinkowy miniserial chłodnym okiem. A odsuwając na bok emocje, trudno dojść do innego wniosku, niż że "Anna Boleyn" to w gruncie rzeczy historia, która niczym nie zaskakuje. Nie tyle z fabularnego punktu widzenia, bo podążając w miarę wiernie za prawdą historyczną, trudno o scenariuszowe fikołki. Rozczarowujące jest jednak, że z opowieści, którą zainspirowały "fakty i kłamstwa" – jak głosi napis na początku każdego odcinka – nie wyciśnięto więcej.
Co zatem właściwie tutaj dostajemy? Akcja serialu rozpoczyna się na początku 1536 roku, skupiając się na pięciu ostatnich miesiącach życia Anny Boleyn i stopniowo odliczając pozostające jej dni przy boku męża, króla Anglii Henryka VIII (Mark Stanley). Tytułowa królowa, będąc drugą po Katarzynie Aragońskiej żoną Henryka, dla której ten wywołał międzynarodową polityczną burzę, jest od początku pokazana jako nieakceptowana praktycznie przez nikogo outsiderka. Zmienić może to rzecz jasna tylko jedno – sprowadzenie na świat męskiego potomka. Annę poznajemy więc, gdy jest w kolejnej ciąży, po tym jak wcześniej urodziła córkę (późniejszą królową Elżbietę I) i dwukrotnie poroniła.
Anna Boleyn — trudne życie niechcianej królowej
Nie mając czasu na dokładniejsze przedstawienie postaci, serial rzuca nas od razu w środek wydarzeń, starając się balansować pomiędzy życiem prywatnym bohaterki, a polityką, które tutaj zwykle zlewają się w jedno. Może to sprawić, szczególnie na samym początku, że trudno będzie się połapać w dworskich zawiłościach (dla chcących się przygotować wcześniej wikipedyczna wiedza w zupełności wystarczy), ale chaos nie trwa długo. Szybko zostaje bowiem wytyczona fabularna oś, koncentrując naszą uwagę na Annie, a zwłaszcza jej próbach zaznaczenia swojej mocnej pozycji na dworze i u boku króla.
A jest to wszystko o tyle trudne, że poza wspierającym ją bratem George'em (Paapa Essiedu), królową zewsząd otaczają wrogowie, którzy nie akceptują ani jej samej, ani jej wpływu na angielską politykę. Istotne są choćby starcia z królewskim doradcą Thomasem Cromwellem (Barry Ward), podkreślające, że Anna ma ambicje sięgające daleko poza danie Henrykowi syna, nawet jeśli jej przeciwnicy postrzegają ją wyłącznie w tym kontekście. Tylko jak skupiać się na sprawach o krajowym i międzynarodowym zasięgu, jeśli tuż obok czyha zagrożenie w postaci młodej dwórki, Jane Seymour (Lola Petticrew), którą coraz bardziej interesuje się król?
Trzeba przyznać, że historia Anny Boleyn jest na tyle sensacyjna i pełna zwrotów akcji, że nie trzeba jej w żaden sposób uatrakcyjniać, by zapewnić widzom nieco ponad dwie godziny wciągającej rozrywki. I to udaje się twórczyniom nieźle, bo serial zręcznie przeskakuje po najważniejszych wydarzeniach, spinając je w przebiegający w szybkim tempie, ale logiczny ciąg zdarzeń, jednocześnie nie dając im przesłonić głównej bohaterki. To na Annie mamy się skupiać, z jej perspektywy postrzegać świat, z jej triumfów się cieszyć i w końcu jej nieuchronną tragedię przeżywać.
Anna Boleyn, czyli kobiecy dramat w kostiumie
W tym miejscu pojawia się jednak największy problem "Anny Boleyn" – serialu poprawnego, ale nic ponadto, mimo że podejmowane są próby wciągnięcia go poziom wyżej. Przede wszystkim przez Jodie Turner-Smith, której kreacja to zdecydowanie najmocniejszy punkt całości, utwierdzający w przekonaniu o słuszności castingowej decyzji.
Brytyjska aktorka o jamajskich korzeniach świetnie radzi sobie ze sportretowaniem Anny zarówno jako wytrawnej polityczki i ambitnej władczyni, jak też kobiety, która zdaje sobie sprawę, że stąpa po bardzo kruchym lodzie, a jej los może się w jednej chwili tragicznie odmienić. Nie ma przy tym mowy o przesadzie i dramatycznych gestach – Turner-Smith z rzadka pozwala sobie na okazywanie głośnych emocji, ukrywając je raczej w znaczących spojrzeniach czy gestach. Trudno powiedzieć, czy daje się jej bohaterkę przez to polubić, ale raczej nie o to tutaj chodzi. Z pewnością można ją natomiast zrozumieć.
I gdyby tak twórczynie w stu procentach skoncentrowały się na tym, oddając pole do popisu aktorce bez prób efekciarskiego upiększania całej historii, może wyszłyby na tym lepiej. "Anna Boleyn" nie chce być jednak podjąć takiej próby, idąc w zamian na łatwiznę i tworząc prosty zapis historycznych faktów przybrany w niekiedy wyjątkowo tandetne szaty (ale nie pod względem realizacyjnym, bo akurat kostiumy są bardzo bogate), niebezpiecznie kierujące całość w stronę telenoweli – najlepszym przykładem relacja królowej z Jane Seymour. Dodajcie do tego garść tanich metafor, a otrzymacie serial, który zostawia za sobą przede wszystkim poczucie zmarnowanej szansy.
Może na przeszkodzie do stworzenia czegoś lepszego stanął czas, bo wydaje się, że w tym przypadku przynajmniej dwukrotne wydłużenie całości mogłoby rozwiązać sporo problemów. Choćby z wyjątkowo płytkim przedstawieniem Henryka VIII, robiącego tu za gburowate tło. Pozwoliłoby to również lepiej wybrzmieć zmianie koloru skóry bohaterki, który pomyślany jako symbol wyobcowania i odrzucenia, bardzo trafnie przedstawia sytuację Anny, umożliwiając spojrzenie na historyczną postać we współczesnym kontekście. Szkoda, że spłycenie całej reszty nie pozwala w pełni tej słusznej idei docenić.