"Sprawa idealna" zaczyna 5. sezon od zrobienia porządków – recenzja premiery
Mateusz Piesowicz
26 czerwca 2021, 13:03
"Sprawa idealna" (Fot. Paramount+)
Zbyt krótki poprzedni sezon "Sprawy idealnej" pozostawił za sobą kilka otwartych furtek, które właśnie rozpoczęta seria zgrabnie zamknęła. A co przyniesie przyszłość? Uwaga na spoilery!
Zbyt krótki poprzedni sezon "Sprawy idealnej" pozostawił za sobą kilka otwartych furtek, które właśnie rozpoczęta seria zgrabnie zamknęła. A co przyniesie przyszłość? Uwaga na spoilery!
Wolelibyście wyrzucić 2020 rok z pamięci? Całkiem słusznie, ale cóż… Robert i Michelle Kingowie mieli inne plany, w związku z czym "Sprawa idealna" na początku 5. sezonu zafundowała nam szybką powtórkę z czasów, w których świat stanął na głowie. No może nie do końca powtórkę, w końcu dowiedzieliśmy się sporo nowego, uzupełniliśmy luki pozostawione przez przedwcześnie urwaną poprzednią serię oraz położyliśmy grunt pod kolejne wątki. Całkiem nieźle, jak na takie zwykłe "w poprzednim odcinku…", prawda?
Sprawa idealna sezon 5, czyli powrót do przeszłości
Przyznaję, że na otwarcie nowego sezonu "Sprawy idealnej" czekałem szczególnie niecierpliwie i to nie tylko dlatego, że poprzednią odsłonę serialu wspominam wyjątkowo dobrze. Jeszcze bardziej w pamięć zapadł mi bowiem jej premierowy, "alternatywny" odcinek i po cichu liczyłem, że twórcy również tym razem na początek zafundują nam coś specjalnego. Nie zawiodłem się, choć "Previously On…" nie było tak pokręcone, jak swój poprzednik. Inna sprawa, że właśnie dlatego było też pod wieloma względami bardziej przerażające.
Czy mogło być jednak inaczej, skoro niemal cały odcinek spędziliśmy we wspomnianym 2020 roku, przeżywając na nowo początek pandemii i wszystko, co nastąpiło później? "Sprawa idealna", zazwyczaj niedająca widzom zapomnieć, że nawet najbardziej ponurą rzeczywistość można zamienić w serialową farsę, tutaj zmieniła tonację, przybierając nietypowe dla siebie, naprawdę mroczne oblicze.
Oglądając leżącego w szpitalu Jaya (Nyambi Nyambi), łatwo więc było sobie przypomnieć początki pojawiania się koronawirusa i towarzyszący temu strach, brak wiedzy oraz niepewność co do jutra. Czasy, w których nikt nie wiedział, co właściwie przyniesie kolejny dzień i czy kolejny krok nie będzie przypadkiem krokiem w przepaść. Albo raczej w pusty szyb windy.
Apokaliptyczna wizja na całego, a gdy dodać do niej kolejne punkty, jak zwalnianych pracowników kancelarii czy skazanego Juliusa (Michael Boatman), moglibyśmy otrzymać zwiastun bardzo ciężkich czasów dla całej ekipy. Ale… przecież to wciąż "Sprawa idealna". Nieważne, jak źle by się działo, zawsze znajdzie się tam miejsce na wrzucenie w sam środek dziecięcej piosenki czy inny sposób na rozładowanie napięcia. Zapomnijcie więc o strasznych obrazkach ze szpitala i witajcie w rzeczywistości, w której Diane Lockhart (Christine Baranski) literuje "Z-O-O-M" do całego pokoju zaskoczonych prawników.
Sprawa idealna i pożegnania na początek 5. sezonu
Znajomy absurd? Owszem, i do podobnych klimatów wracaliśmy przez większość odcinka, który koniec końców okazał się dość pomysłowym, choć przede wszystkim wygodnym (ach, to przeskakiwanie z wątku na wątek bez konsekwencji!) sposobem na załatwienie kilku spraw, na które poprzednio zabrakło czasu. Mowa rzecz jasna o wątkach Adriana (Delroy Lindo) i Lukki (Cush Jumbo), które wobec już dawno zapowiedzianych odejść aktorów musiały dobiec szybkiego końca. Siłą rzeczy nie należało się zatem po zastosowanych rozwiązaniach spodziewać wiele więcej ponad postawienie na najprostsze i najbardziej wyraziste wyjścia, co właśnie zrobiono.
Banał? Pewnie, że tak, ale szczerze powiedziawszy, nie widzę szczególnego powodu, by się na to zżymać. O wiele ważniejsze od faktu, że prezydentura Adriana skończyła się, zanim się zaczęła (przeklęta Kamala Harris!) i że Luccę wysłano w ekspresowym trybie do Londynu, jest dla mnie to, że obydwoje zdążyli wcześniej zaistnieć, przypominając, jak istotnymi częściami tej historii byli. Rozmowy Adriana z Diane i Liz (Audra McDonald) przy obowiązkowym whiskey, ich negocjacje z Luccą czy wreszcie jej wideo pożegnanie z Jayem i Marissą (Sarah Steele) miały w sobie szczyptę tandety, ale wzbudzały autentyczne emocje. No i bądźmy szczerzy – czyż ta szczypta tandety nie jest w jakimś stopniu odpowiedzialna za to, że "Sprawa idealna" jest tak wyjątkowa?
Jasne, niekiedy twórcom zdarza się zabrnąć w nią może nie tyle za daleko, co w nie do końca właściwym kierunku, ale wciąż ma to przecież swój urok. Nigdzie indziej nie zobaczylibyście wszak Fredericka Douglassa, Karola Marksa, Malcolma X i Jezusa dyskutujących przy jednym stole o tym, co zrobić w sprawie George'a Floyda! A że ostatecznie zepchnęło to na drugi plan Jaya, nie dając przy tym jakichkolwiek konstruktywnych wniosków? Odpowiem innym pytaniem: czy rzeczywiście się ich spodziewaliście?
Sprawa idealna zaczyna całkiem nowy etap
Ja nie, za to mocno liczyłem na to, że poza rozstaniami, premierowy odcinek zdoła zarysować jakiegoś rodzaju ogólny plan na sezon, a przede wszystkim wskaże, czy twórcy mają pomysł nie tylko na historię, ale też na postaci, których im ubywa. Z ulgą przyjąłem więc fakt, że przynajmniej na ten moment i pierwszy, i drugi punkt wydają się całkiem nieźle zabezpieczone, choćby przez wojenkę na linii kobieca kancelaria z Diane kontra afroamerykańska kancelaria bez Diane. A to na pewno nie wszystko.
Istotniejsze w tej chwili jest jednak to, co państwo Kingowie przyszykowali dla głównej bohaterki i pozostałych, a zwłaszcza dominujące po odcinku poczucie, że ich historia w dalszym ciągu nie jest ciągnięta na siłę. Wręcz przeciwnie, nakręcające fabułę rzeczywiste zdarzenia okazują się doskonałym motorem napędowym nie tylko dla niej, ale też dla poszczególnych postaci, które otrzymawszy właściwe motywacje, ruszają naprzód (Adrian do Atlanty, Marissa do szkoły), zastanawiają się nad właściwym krokiem (Liz i sprawa kancelarii), bądź utwierdzają w przekonaniu, że są we właściwym miejscu (Diane i Kurt).
Tym ostatnim wypada zresztą poświęcić osobny akapit, bo ich relacja po raz kolejny odegrała tu bardzo istotną rolę, będąc swoistą kotwicą, utrzymującą serialową historię na bezpiecznym dystansie, gdy ta dryfuje niebezpiecznie daleko. Jasne, do nich też można by się przyczepić, twierdząc, że twórcy nie wykorzystują pełni potencjału pary, mogąc zdecydowanie podostrzyć obecność partnerów po dwóch stronach politycznej barykady, ale po co? Nie, dogryzanie sobie przy oglądaniu wyborów, nerwy Diane, pełna powaga i zrozumienie Kurta, gdy ta opłakiwała Ruth Bader Ginsburg – właśnie taki obraz tych dwojga jest idealny i proszę mi go nie burzyć!
Podobnie zresztą, jak całej "Sprawy idealnej", która najwyraźniej przetrwa kolejną burzę, tak jak świat przetrwał 2020 rok – nie bez bolesnych strat i koszmarnych wspomnień, ale jednak we względnie jednym kawałku. A wracając do pytania postawionego na wstępie: co przyniesie przyszłość? W gruncie rzeczy wszystko jedno. Ważne, że będziemy mieli serial, który pomoże wytrwać w nawet największym chaosie, na koniec serwując napisy ze słodkimi zwierzaczkami na ukojenie skołatanych nerwów.