"Pose" po raz ostatni wzrusza, emocjonuje i zaprasza na bal – recenzja finału serialu
Mateusz Piesowicz
8 czerwca 2021, 17:03
"Pose" (Fot. FX)
Jak się należało spodziewać, finał "Pose" sprawił, że odmienialiśmy słowo "emocje" przez wszystkie przypadki. A czy było to zakończenie w pełni satysfakcjonujące? Uwaga na spoilery!
Jak się należało spodziewać, finał "Pose" sprawił, że odmienialiśmy słowo "emocje" przez wszystkie przypadki. A czy było to zakończenie w pełni satysfakcjonujące? Uwaga na spoilery!
Gdy trzy lata temu "Pose" po raz pierwszy pojawiło się w telewizji, widzieliśmy w nim kolejny ekstrawagancki pomysł, który wcielić w życie na małym ekranie mógł tylko ktoś taki jak Ryan Murphy. Dzisiaj, gdy serialowe dziecko jego, Brada Falchuka i Stevena Canalsa finiszuje po trzech sezonach jako produkcja wielokrotnie nagradzana i uwielbiana zarówno przez widzów, jak i krytyków, mamy naoczny dowód na to, że absolutnie nic nie jest niemożliwe. No i że dobre rzeczy kończą się zdecydowanie zbyt szybko, a nawet szczęśliwe zakończenie można okupić wieloma łzami.
Pose – wypełniony emocjami finał serialu
W przypadku "Pose" takiego typu finału należało się oczywiście nie tylko spodziewać, co wręcz można było przewidzieć jego poszczególne elementy. Choć jednak do niektórych zdarzeń byliśmy przez cały sezon przygotowywani, twórcom i tak udało się zaskoczyć, prowadząc fabułę dwugodzinnego zakończenia w typowym dla siebie stylu. Akcja gnała więc jak szalona, potrafiąc momentalnie zmienić ton i temat o 180 stopni i wrzucając przy tym widzów na emocjonalną karuzelę.
Śmierć, życie, smutek, szczęście, rozpacz – wszystko mieszało się w tym szalonym kotle w tak zawrotnym tempie, że niekiedy trudno było nadążyć, co na zdrowy rozsądek powinno osłabić wagę prezentowanych scen. Ale nie tutaj! Tutaj Pray Tell (Billy Porter) kroczący po ulicy jak król chwilę po tym, gdy oglądaliśmy go na łożu śmierci, to nie powód do cichej rozpaczy nad płytkością scenariusza, lecz do euforycznego wrzasku i szerokiego uśmiechu. Zrobili to! Nie będzie smutnego zakończenia! Niech żyje bal i dwie diwy, przy których Diana Ross może się schować!
Rzeczywiście, w momencie gdy Pray Tell i Blanca (Mj Rodriguez) razem podbijali balowy parkiet, trudno było nie wierzyć w to, że historia jednak znajdzie w stu procentach szczęśliwe rozwiązanie, a scenariusz napisany wspólnie przez trzech twórców, Janet Mock i Our Lady J, odda bohaterom za wszystko, co wcześniej wycierpieli. Gdzieś z tyłu głowy pozostawała jednak natrętna myśl – a co jeśli to właśnie ma być pożegnanie? Co jeśli ten genialny popis miał być zwieńczeniem godnym samego mistrza ceremonii? Co jeśli…
Pose wzruszająco żegna się z Pray Tellem
Nie chciałem dopuszczać do siebie tej myśli podczas oglądania, nie chciałem też zrozumieć, co oznacza widok samotnego Pray Tella przed lustrem, zmywającego makijaż i z pełną świadomością spoglądającego w swoje odbicie. Ta fantastyczna, jakże skromna i intymna w porównaniu do zwykłego rozbuchania "Pose" scena, to dla mnie zdecydowanie najmocniejszy, najpiękniejszy i najbardziej pamiętny moment finału, który był przecież ich pełny. Żaden nie mógł jednak zdziałać takich cudów, jak Pray w towarzystwie Arethy Franklin.
Oczywiście jeśli wtedy jeszcze emocjonalnie nie pękliście, to spokojnie, mieliście jeszcze na to całą godzinę. Począwszy od uświadomienia sobie powodu śmierci Praya, przez wizytę jego matki u Blanki, po osobiste wiadomości zza grobu do każdego z jego najbliższych przyjaciół. Wszystko to było do przewidzenia, wszystko było wręcz zapowiadane długo wcześniej. A mimo to nie dało się tego w spokoju oglądać, nawet wiedząc, że nasz bohater dostał to, czego chciał – odszedł na własnych warunkach, szczęśliwy i usatysfakcjonowany. Ale jednak odszedł, łamiąc nam wszystkim serca.
Oglądając te sekwencje i ze wzruszeniem patrząc, jak żegna się najbardziej wyrazistego bohatera serialu, który składa się z prawie samych wyrazistych postaci, pomyślałem, że "Pose" tak naprawdę nie wymaga żadnego komentarza. To bowiem jeden z tych seriali, które mówią same za siebie, używając przy tym najprostszego przekazu. Zarówno w pękających od przepychu scenach balowych, jak też przy wszystkich rodzinnych spotkaniach, rozmowach i kłótniach, twórcom udawało się przekazać na ekranie to, co najważniejsze, czyli autentyczne emocje. Pożegnanie Pray Tella było tego tylko kolejnym przykładem, oczywiście absolutnie doskonałym w swojej formie.
Finał Pose, czyli wiele szczęśliwych zakończeń
Również dlatego, że choć trudno było przy nim nie uronić łez, niekoniecznie były to łzy gorzkie. "Pose" wzrusza wszak od samego początku na mnóstwo różnych sposobów, nie tyle nie pozwalając, by bohaterom stała się krzywda, co z czasem je wynagradzając i obdarowując każdego osobnym happy endem. Znów nie jest to nic nowego w serialowym krajobrazie, ale znów nie potrafię się na taki przewidywalny obrót spraw zżymać.
Bo i jak, skoro nasi bohaterowie najpierw przeprowadzili skuteczny atak na rasizm w placówkach medycznych i firmach farmaceutycznych, a potem z równie dobrym skutkiem wspierali ACT UP w głośnych protestach przeciwko braku podejmowaniu stanowczych działań w leczeniu AIDS? Skoro nie przedłożyli swojego szczęścia nad ogólne dobro, mimo że w pełni na to zasłużyli? Skoro wreszcie troskę nad innych traktowali jako najwyższy cel, dla którego byli w stanie poświęcić wszystko inne?
Pisałem już o tym przy okazji recenzji premiery 3. sezonu i teraz mogę tylko powtórzyć – każda z tych postaci zasłużyła na szczęśliwe zakończenie i jest czystą przyjemnością oglądać, jak je otrzymują. Idealne małżeństwo Angel (Indya Moore) i Papiego (Angel Bismark Curiel). Blanca zostająca wykwalifikowaną pielęgniarką i doceniona przez całe balowe środowisko. Ricky (Dyllón Burnside) ojcujący nowej generacji pogubionych dzieciaków. Elektra (Dominique Jackson) opływająca w bogactwa, z których korzysta jak trans Robin Hood. Nawet nieobecny Damon (Ryan Jamaal Swain) doczekał się wspomnienia, że wyszedł na prostą. Stworzyć grupę bohaterów, którym chce się kibicować i szczerze cieszy się z każdego ich sukcesu, to spore wyzwanie, ale twórcy "Pose" sprostali mu wzorowo.
Pose – serial, który oddał głos wykluczonym
A jest to jeszcze o tyle ważniejsze, że nie mówimy przecież o jakimś tam serialu, ale o produkcji istotnej i pod wieloma względami przełomowej w telewizji. Historii niezawierającej transpłciowych bohaterów pośród innych, ale stawiającej ich na pierwszym planie i oddającej im głos, by sami opowiedzieli o sobie, używając przy tym wielkich słów. Bo taki właśnie był cel "Pose" – nie skryć się z opowieściami o swoich bohaterach gdzieś w kącie i zamknąć w ramach skromnego dramatu, ale uczynić z nich głośne i rzucające się w oczy show. Wykrzyczeć światu, że byli, są i będą jego częścią. Nie barwną ciekawostką, ale prawdziwymi ludźmi sięgającymi po należne sobie miejsce.
Zachwycające w "Pose" jest to, jak obok wygłaszania tak stanowczego oświadczenia, jednocześnie twórcy wciąż potrafili uczynić ten serial bardzo prostą historią o wszystkim, co reprezentuje kultura balowa. Dom, rodzina, miłość, czyli niby banalne wartości, na których trudno zbudować oryginalną fabułę, tutaj stanowiły jej najmocniejszy fundament. Dzięki nim mogliśmy uwierzyć, że żaden odrzucony przez innych dzieciak nie zostanie sam, bo istnieje społeczność, która go przygarnie, pokocha i pozwoli sięgnąć po marzenia, czy to będzie puchar za zwycięstwo w balu, czy cokolwiek innego. Czyż nie jest to przekonanie, jakiego w dzisiejszych czasach szczególnie mocno potrzebujemy? "Pose" mogło się skończyć, ale oby jego wpływ, nie tylko na telewizję, przetrwał na zawsze.