"Historia Lisey", czyli małżeńskie sekrety według Stephena Kinga – recenzja serialu Apple TV+
Mateusz Piesowicz
5 czerwca 2021, 16:55
"Historia Lisey" (Fot. Apple TV+)
Jak wyglądałaby historia miłosna, gdyby napisał ją mistrz grozy? "Historia Lisey" według powieści i scenariusza Stephena Kinga daje tego pewne wyobrażenie. Oceniamy pierwsze odcinki z drobnymi spoilerami.
Jak wyglądałaby historia miłosna, gdyby napisał ją mistrz grozy? "Historia Lisey" według powieści i scenariusza Stephena Kinga daje tego pewne wyobrażenie. Oceniamy pierwsze odcinki z drobnymi spoilerami.
Jaka jest wasza ulubiona powieść Stephena Kinga? Jeśli odpowiedzieliście "Historia Lisey", to… w sumie trochę bym się zdziwił, ale za to zgadzalibyście się w tej kwestii z samym autorem, który tak przynajmniej stwierdził, promując ekranizację tej wydanej w 2006 roku książki. Ekranizację o tyle wyjątkową, że mistrz grozy osobiście napisał do niej scenariusz, co do tej pory nie zdarzało mu się często. I trzeba przyznać, że to osobiste podejście widać na ekranie.
Historia Lisey — ekranizacja książki Stephena Kinga
Choć całkiem możliwe, że niekoniecznie w takim stylu, jak się spodziewacie, bo "Historia Lisey" nie przypomina najsłynniejszych kingowskich dzieł. Serial limitowany produkcji Apple TV+ (całość będzie liczyła osiem odcinków, można już oglądać pierwsze dwa) posiada wprawdzie elementy grozy – zarówno tej nadprzyrodzonej, jak i całkiem realnej – ale opowiadana przez niego historia jest raczej w specyficzny sposób nastrojowa niż przerażająca.
Opowieść kręci się wokół tytułowej Lisey Landon (Julianne Moore), która dwa lat po śmierci męża, słynnego pisarza Scotta Landona (Clive Owen), nadal znajduje się w trakcie procesu żałoby. O tyle skomplikowanego, że związek tych dwojga do zwykłych nie należał, co potwierdzają serwowane nam w częściach wspomnienia, z których wraz z Lisey próbujemy ułożyć w całość… no właśnie, co? Skrywane przez jej męża sekrety? Wyjaśnienia dotyczące ich relacji? A może to wszystko jest po prostu sposobem na radzenie sobie z samotnością? Tego serial póki co nie wyjaśnił, podrzucając za to wskazówki od Scotta, prowadzącego żonę przez zakamarki pamięci i własnej wyobraźni.
A ta odgrywa w "Historii Lisey" być może kluczową rolę, będąc nie tylko fizycznie obecną w formie fantastycznego świata, który czasami odwiedzamy, ale też podkreślając rolę mistycznej kreacji w procesie tworzenia. W tym właśnie aspekcie widać najwyraźniej, dlaczego King może uważać akurat tę historię za tak ważną i dlaczego nie oddał jej nikomu innemu. "Historia Lisey" to wszak w dużej mierze nostalgiczna podróż do umysłu autora i wykreowanej tam rzeczywistości – trudno o bardziej osobisty temat dla pisarza, czyż nie?
Historia Lisey to historia miłosna i thriller w jednym
Inna sprawa, że King nie byłby sobą, gdyby poprzestał tylko na tej osobistej i przesiąkniętej magicznym realizmem nucie. Oprócz podążania za pozostawionymi przez zmarłego męża zagadkami, Lisey musi więc zmagać się również ze znacznie bardziej przyziemnymi zagrożeniami świata zewnętrznego. W tym natomiast czekają ją naciski akademika Rogera Dashmiela (Ron Cephas Jones) na wydanie pozostałych po Scotcie prac, oraz realne niebezpieczeństwo ze strony wynajętego przez niego do "przekonania" bohaterki Jima Dooleya (Dane DeHaan) – psychopatycznego fana pisarza.
Serialowa narracja podąża zatem dwutorowo i mocno chaotycznie, raz trzymając się teraźniejszości i prawdziwego świata, by nagle je porzucić na rzecz zwykle znacznie słabiej osadzonych w rzeczywistości retrospekcji, wizji i podróży do niezwykłej krainy wyobraźni zwanej Księżycem Boo'ya. Ten równie zachwycający, co niepokojący świat, do którego oprócz Scotta dostęp ma też chora psychicznie siostra Lisey Amanda (Joan Allen), wydaje się kluczem do zrozumienia, co tak właściwie oglądamy. Bo prosta odpowiedź, że to historia pogrążonej w żałobie wdowy, nie jest w pełni satysfakcjonująca.
Owszem, "Historia Lisey" bez dwóch zdań jest opowieścią o nieprzepracowanej żałobie, niemożliwej do zapomnienia przeszłości i osadzonej w niej traumie. Ale jest też historią trudnej miłości i, jak to często bywa u Kinga, zmagań z potworami ukrytymi w zakamarkach ludzkiego umysłu, które w końcu zawsze przyjmują rzeczywisty kształt. Czy to w formie monstra zwanego "długaśnikiem", czy fizycznej manifestacji w postaci samookaleczania.
Historia Lisey, czyli przerost formy nad treścią?
Stephen King oraz reżyser wszystkich odcinków Pablo Larraín ("Jackie") nie oszczędzają widzom absolutnie niczego poza wyjaśnieniami, czyniąc z "Historii Lisey" seans niezwykły, ale też dość wymagający i nieobiecujący konkretnych odpowiedzi. Dwa pierwsze odcinki nie przyniosły ich praktycznie wcale, nurzając się w tajemniczych wizjach, mieszaniu świata realnego z fantazją i przeszłości z teraźniejszością, co mniej wytrwałych może szybko zrazić, innych z kolei odrzucić pretensjonalnością. Niebezpodstawnie, ale czy to na pewno wada tego serialu?
Trzeba wziąć pod uwagę, że "Historia Lisey" w dużym stopniu na tej pretensjonalności się opiera, a traktowanie siebie śmiertelnie poważnie uczyniła praktycznie fundamentem całej opowieści. Oglądając wyraziście oddającą stany emocjonalne swojej bohaterki Julianne Moore, czy piękne kadry łączące chłodne barwy rzeczywistości z ciepłymi kolorami wspomnień i mrokiem sennych fantazji (zdjęcia Dariusa Khondjiego wnoszą serial o poziom wyżej), łatwo się więc w twórczej wizji zatracić i zapomnieć o logicznych podstawach historii. Gorzej, że wtedy powrót do rzeczywistości, czy to przez bardzo realne zagrożenie, czy zdrowy rozsądek trzeciej, najbardziej sceptycznej siostry, Darli (Jennifer Jason Leigh), okazuje się mniej atrakcyjny niż cała reszta.
W takim wypadku zasadne staje się zatem pytanie, czy serial i jego autor zdołają w kolejnych godzinach zrównoważyć obydwa aspekty fabuły? Czy może raczej nierozsądnie jest zakładać, że tak będzie, zwłaszcza że dostaliśmy już pewne sygnały na temat kierunku, w jakim pójdziemy? Gdybym miał przypuszczać, nie znając przy tym oryginału, stwierdziłbym, że "Historia Lisey" raczej nie będzie jedną z tych opowieści, w których wyjaśnienia okażą się najmocniejszą stroną. Jednak sama podróż do nich jest w tym wypadku tak intrygująca i piękna, że mimo wszystko mam ochotę się w nią udać. Oczywiście uzbrojony w cierpliwość i sporą porcję nieufności. No i ciekawość, co to właściwie jest ten cały "baf".