"The Kominsky Method" z powrotem na pół gwizdka – recenzja 3. sezonu
Kamila Czaja
30 maja 2021, 14:01
"The Kominsky Method" (Fot. Netflix)
Czy połowa duetu ma szansę zapewnić pełnowartościowy serial? "The Kominsky Method" próbuje nas przekonać, że tak, ale 3. sezon wzbudza uczucia co najmniej mieszane. Niewielkie spoilery.
Czy połowa duetu ma szansę zapewnić pełnowartościowy serial? "The Kominsky Method" próbuje nas przekonać, że tak, ale 3. sezon wzbudza uczucia co najmniej mieszane. Niewielkie spoilery.
Sama zachęcałam w dziesięciu punktach do oglądania "The Kominsky Method", a potem chwaliłam 2. sezon, mimo że miewałam wątpliwości wobec komediowej warstwy serialu Chucka Lorre'a. Po finałowych sześciu odcinkach jestem więc w nieco niezręcznej sytuacji. Łatwiej byłoby przymknąć oko na pewne rzeczy i dla świętego spokoju napisać, że jest w porządku, ale nie mogę tego z czystym sumieniem zrobić.
Przede wszystkim mam wątpliwości, czy ten sezon był konieczny lub w ogóle potrzebny. Wprawdzie to nazwisko Sandy'ego Kominsky'ego (Michael Douglas) pojawia się w tytule, jednak łatwo się domyślić, że bez Alana Arkina w roli Normana to już nie będzie ten sam serial. Przyjaźń dwóch starszych mężczyzn, bez oporów rozmawiających o trudnych sprawach, stanowiła fundament serialu, reszta – mniej lub bardziej zajmująca – rozgrywała się wokół tego filaru.
The Kominsky Method – co się udało w 3. sezonie
I faktycznie jest inaczej, ale chyba nie sądziłam, że wyrwa po Normanie okaże się aż tak dotkliwa. Wystarczy powiedzieć, że mimo jego nieobecności nadal serial najlepszy wydaje się wtedy, kiedy Sandy stara się jakoś wobec tej pustki zdefiniować, zbudować nieco inne życie, często szanse dostając niejako zza grobu od zmarłego przyjaciela.
Z szansami Kominsky'ego łączy się jeden z nielicznych niezwiązanych z żałobą wątków, który się moim zdaniem w 3. sezonie udał. Spełnianie marzeń aktorskich na późnym etapie życia, próba zrozumienia, czym jest uczenie, a czym praktyka, pokazanie idealistycznego obrazu zawodu, w którym grupa miałaby się wspierać i w porażkach, i w sukcesach – podobnie jak w poprzednich sezonach to, co dzieje się wokół tytułowej metody i dotyczy kursu aktorstwa, działa. Na dodatek tym razem zawiera sporą dawkę Morgana Freemana!
The Kominsky Method i sezon słabych żartów
Wprawdzie, z zachowaniem wiekowych proporcji występujących w serialu marzycieli, niektóre rozwiązania nadmiernie kojarzyły mi się z "Glee" w jego najmniej realistycznym okresie, ale tu dużo mogę wybaczyć, zwłaszcza w wykonaniu Douglasa, który dostaje tu szansę, by pokazać szeroką gamę emocji. Ale reszta fabuły 3. sezonu z nielicznymi wyjątkami wywoływała we mnie albo obojętność, albo poczucie zażenowania scenariuszem i tym, że tak świetni aktorzy utknęli w takiej farsie.
Farsie niezamierzonej, bo duża część problemu polega na tym, że kiedy Lorre i spółka chcą zrobić farsę (wątek ze spadkiem po Normanie), nie wychodzi im to śmiesznie. Mam dużo szacunku dla komediowych talentów Lisy Edelstein i Haleya Joela Osmenta, ale materiału, który dostali, nie dało się chyba uratować. A chwaleniu scen, w których sam Sandy chce jakoś oswoić się ze śmiercią Normana, towarzyszyć musi niedowierzanie, jak bardzo otwarcie sezonu, pogrzeb, miał być na siłę zabawny. A nie był. Na dodatek na stypie pożegnano się z Madelyn (Jane Seymour) w takim sposób, że wciąż czekałam, że ktoś te naprawdę idiotyczne żarty z zaburzeń psychicznych odkręci.
Kiedy "The Kominsky Method" próbuje żartować, w większości wypadków dostajemy albo suche dowcipy milion razy przerobione w sitcomach minionych dekad, albo "żarty" tak obraźliwe, że ma się ochotę sprawdzić, który jest rok. Chwilami zresztą odnosiłam wrażenie, że twórcy chcą być równocześnie tacy "cool", tacy politycznie niepoprawni – i uniknąć takich oskarżeń. Stąd dziwacznie pokazane pomysły na serial z Freemanem jako niebinarnym koronerem, stereotypy na temat rosyjskich prostytutek czy wrednych teściowych mają chyba być jakoś zrównoważone potępieniem "blackface" i kpin z otyłości. Nie są zrównoważone.
3. sezon The Kominsky Method nie angażuje
Sporo złych żartów pewnie wybaczyłabym bez trudu, jak w poprzednich sezonach, gdyby wiele mnie tu emocjonalnie trzymało w wątkach niewesołych. "The Kominsky Method" zawsze bronił się tym, że obok tradycyjnego sitcomu, którego pewnie bym w takim wydaniu nawet nie puściła, dawał świetnie zagrane tematy poważne. I nadal są tego przebłyski: we wspominaniu Normana, w wątku aktorskim, w relacji Sandy'ego i byłej żony, Roz (Kathleen Turner)…
W tej ostatniej kwestii zdanie mam niejednoznaczne. Na początku męczyły mnie wysilone dialogi napisane aktorom, którzy tak fantastycznie grali razem w filmach "Miłość, szmaragd i krokodyl", "Klejnot Nilu" i "Wojna państwa Rose". Wystarczyło jednak, że scenarzysta trochę tu odpuścił, pozwolił postaciom mniej "błyskotliwie" (błyskotliwie tylko w założeniach) się kłócić, a więcej grać bez słów, jak w montażu z 5. odcinka, a już objawił się duży potencjał tej relacji. Nie do końca zrealizowany, ale i nie tak zmarnowany, jak się wydawało na początku.
Tymczasem związek Mindy (Sarah Baker) i Martina (Paul Reiser), już wcześniej nieprzekonujący, w 3. sezonie był nawet gorszy, na dodatek zajmował więcej ekranowego czasu. To w ogóle duży problem z finałową serią: brak Arkina sprawił, że próbowano jakoś te odcinki wypełnić. Masą zbędnych wątków i dialogów, ale też większą obecnością postaci drugoplanowych. A że nie napisano ich wcześniej wystarczająco wielowymiarowo, to teraz trudno nagle wciągnąć widza w ich losy. Więcej uwagi wręcz podkreśla braki, skuteczniej ukrywane wcześniej na marginesie wątków Sandy — Norman.
Czy warto obejrzeć 3. sezon The Kominsky Method
To, co było dobre, zeszło na dalszy plan lub zniknęło. To, co było nieudane, przejęło zwolnioną przestrzeń. W efekcie z 3. sezonu "The Kominsky Method" zostanie mi niewiele pozytywnych wspomnień. Zadziałało to, co było tu stonowaną żałobą i szukaniem sposobu na życie po stracie, a także scenicznym przepracowaniem swojego miejsca na świecie. Nie zadziałała reszta, zwłaszcza "komediowa" część, na której tle "Dwóch i pół" wydawało się miejscami całkiem wysublimowanym dziełem. Może gdyby wydestylowano z tego półtoragodzinny film… Ale kiedy jest wrażenie, że sześć półgodzinnych odcinków to za dużo, to znaczy, że może warto było skończyć wcześniej. Najlepiej sezon temu.