"Master of None" prezentuje sceny z życia małżeńskiego — recenzja 3. sezonu serialu Netfliksa
Kamila Czaja
24 maja 2021, 14:45
"Master of None" (Fot. Netflix)
"Master of None" wróciło, ale w zupełnie innym wydaniu. Wizualnie jest pięknie, związkowo jest skomplikowanie, a w kwestii diagnoz jest raczej gorzko. Ale czy ogólnie jest świetnie?
"Master of None" wróciło, ale w zupełnie innym wydaniu. Wizualnie jest pięknie, związkowo jest skomplikowanie, a w kwestii diagnoz jest raczej gorzko. Ale czy ogólnie jest świetnie?
Już to, że 3. sezon "Master of None" nosi jednak inny tytuł niż poprzednie, mianowicie "Master of None Presents: Moments in Love", powinno jasno dawać do zrozumienia, że będziemy mieć do czynienia nie tyle z kontynuacją, co nowym eksperymentem tych samych twórców. Zapowiedzi, że tym razem na pierwszym planie znajdzie się Denise, a grająca ją Lena Waithe napisze wszystkie odcinki razem z Azizem Ansarim, który zajmie się reżyserią, ale którego na ekranie zobaczymy mało, też sugerowały zmiany. A jednak chyba nie byłam przygotowana, że to okaże się aż tak inne.
Moments in Love inne niż Master of None
Cieszę się, że na dwóch sezonach nie skończono, ale z góry muszę powiedzieć, że mimo zalet pięć nowych odcinków nie ma szans – w przeciwieństwie do 2. serii – zostać moim serialem roku. Równocześnie, co pewnie nie dziwi, zachwyt lub jego brak w stosunku do "Moments in Love" zależeć może od tego, na ile uwielbia się nagradzany odcinek "Thanksgiving", który przeniósł zainteresowanie na Denise. Ja bardzo ten odcinek cenię, a równocześnie miałam zawsze wrażenie, że broni się raczej historią i formą niż konkretną bohaterką.
Stąd może podobne odczucia wobec 3. sezonu. Bardzo wiele tu doceniam, a jednak skoncentrowanie uwagi na postaci granej przez Waithe sprawiło, że bardziej cieszy mnie fakt opowiadania takich historii przy użyciu ambitnych środków filmowych niż sama historia właśnie Denise i jej żony, Alicii (Naomi Ackie, "The End of the F***ing World"). Według kryteriów społecznych fakt, że możemy sobie obejrzeć serial, który "normalizuje czarny kobiecy queer", w kraju, który odmawia "normalizowania" jakiegokolwiek queeru, to dużo. Ale jeśli taka satysfakcja miejscami przebija u mnie tę z samej zawartości fabularnej czy psychologicznej 3. sezonu "Master of None", to jednak nie wszystko zadziałało idealnie na poziomie artystycznym.
Master of None – mocne otwarcie 3. sezonu
Te zastrzeżenia nie powinny przesłonić faktu, że nie żałuję ani tego, że sezon powstał, ani tego, że poświęciłam mu niedzielne popołudnie. Otwierający, prawie godzinny odcinek nie znużył mnie zupełnie, wręcz przeciwnie. Poprzez odejście od poprzednich sezonów wszystko tu było nowe i aż proszące się o chłonięcie. Nowe życie Denisie po sukcesie pisarskim, wspólna codzienność z Alice, wieści, co u Deva (nic dobrego, niestety…), przepiękny dom, który od pierwszych scen może być dla widza przedmiotem pożądania.
Do tego sposób kręcenia jak w europejskim kinie. Tak pokazana codzienność od razu staje się niecodzienna, a przynajmniej przez jakiś czas napięcie między fabułą a formą przytrzymuje uwagę. Czytelne naśladowanie Ingmara Bergmana, tradycyjny format 4:3, ziarnisty obraz, skupienie się na statycznych wnętrzach, na ujęciach szczegółów za oknem, na oscylowaniu między gwałtownymi cięciami a właśnie brakiem cięć (mnóstwo tu długich scen, w których pokazano zwyczajne czynności). To uwodzi, zwłaszcza w otwarciu sezonu.
Potem jednak następują dwa znacznie krótsze odcinki, które łatwo zapomnieć. Do stylu kręcenia widz już się przyzwyczaił, przez co zaczyna zauważać wtórność niektórych rozwiązań lub nadmierną wręcz prostotę symboliki (na przykład wieszak na ubrania w 2. odcinku). Nie mówię, że nie przeżywa się z bohaterkami trudnych wydarzeń, ale nie ma tu jednak takiego poczucia co chwilę nowych ważnych odkryć, jakie towarzyszyło seansom poprzednich sezonów.
3. sezon Master of None i świetny 4. odcinek
Na szczęście "Moments od Love" to także 4. odcinek, nawet lepszy od pierwszego. To bardzo trudna godzina telewizji, ale warta traumy. Oglądanie, jak niesprawiedliwe są procedury refundowania in vitro dla osób wymykających się konserwatywnej definicji rodziny, oraz ilu wyrzeczeń i medycznych zmagań wymaga wytrwanie w decyzji o posiadaniu dziecka, boli miejscami wręcz fizycznie, bo twórcy serialu pokazują wszystko szczegółowo, bez pomijania zastrzyków, badań czy zabiegów. Ale ta wstrząsająca historia, poruszając ważny temat, idzie w parze z dobrym portretem Alicii, której wcześniej nie mieliśmy okazji poznać poza jej funkcjonowaniem jako, co sama boleśnie gorzko stwierdza, rekwizytu w życiu Denise.
Na tle tego odcinka finałowy mnie nieco rozczarował, chociaż może to kwestia tego, na ile Denise i Alicia przekonają kogoś do siebie jako para. Mnie – nieszczególnie, toteż w innych miejscach niż w śledzeniu samej historii miłosnej widziałam zalety "Moments in Love". Czyli nieco wbrew tytułowi. Ale też warto zauważyć, że miłości, wsparcia jest tu więcej niż tylko w głównej relacji sezonu. Warto wspomnieć choćby rozmowy Denise z Devem, pokazujące, jak nawet najsilniejsze więzi mogą przechodzić różne etapy, czy postać Dariusa (Anthony Welsh), wnoszącego w przyjaźń więcej niż Alicia oczekiwała.
Master of None – 3. sezon pełen świetnego gadania
Nie brakuje tu, charakterystycznych dla scenariuszy Ansariego i Waithe, pogłębionych dialogów, mieszających poważne tematy z żartami. Anegdoty z życia, które pozwalają bohaterom poznawać się coraz lepiej w naturalny sposób, czasem ustępują tu miejsca rozmowom nieco przypominającym wywiad, a więc mniej naturalnym (i nie mam na myśli tylko sytuacji faktycznego wywiadu w 1. odcinku), ale na ogół dostajemy kolejny mocny dowód, że serial da się interesująco "przegadać".
"Master of None", chociaż w 3. sezonie tak inne, zadaje na marginesie kilka pytań, które pasują i do wcześniejszych odsłon serialu. O to, jak sukces zmienia człowieka i czy trzeba być innymi niż wszyscy. O to, czy warto czegoś chcieć tak bardzo, że wszystko poza tym przestaje się liczyć. Odpowiedzi są niejednoznaczne jak zwykle, podobnie jak diagnozy dotyczące związków. Podoba mi się też to, że znów mamy do czynienia z opowieścią o miłości, która dopuszcza myśl, że związki między ludźmi to przede wszystkim kwestia pracy, także na sobą, a zamiast wizji cudownie odnalezionych dwóch połówek jabłka proponuje mniej romantyczną, a bliższą życiu koncepcję kolejnych prób i błędów.
Czy warto obejrzeć 3. sezon Master of None?
Przyznaję, że w opowieści o Denise i Alice odnajduję się mniej niż w głównych wątkach poprzednich sezonów. Przez chwilę chciałam to zrzucić na fakt, że z mojej perspektywy trudno mi wczuć się w ich sytuację i marzenia, ale przecież moje korzenie, doświadczenia czy aspiracje niewiele miały też wspólnego z nowojorskim aktorem, synem hinduskich migrantów. Chyba po prostu tym razem postawiono na bardzo estetyczną (miejscami do przesady), niezależną, kameralną, ale wbrew zamiarom mniej angażującą widza historię. Pewnie także dlatego, że tak fascynującą różnorodność form i wątków odsunięto tu na rzecz spójności treściowej i technicznej.
A i tak sporo można z tego seansu wyciągnąć. Choćby myśl, że dojrzałość, do której kolejni bohaterowie tego serialu na różne sposoby dążą, to jednak pewien nieosiągalny mit. Mam wrażenie, i trochę żałuję, że ze słodko-gorzkiej opowieści, którą proponowano nam wcześniej, pozostała prawie wyłącznie część gorzka. Warto się na "Moments in Love" skusić, ale bez oczekiwań, że to prawdziwy 3. sezon "Master of None". Potraktowana jako niezależny trzygodzinny amerykański film w europejskim opakowaniu (jeśli nawet nie Bergman ze "Scenami z życia małżeńskiego", to na przykład Noah Baumbach z "Historią małżeńską") broni się ta historia chyba znacznie lepiej.