"Dziedzictwo Jowisza" to wszystko, co już wiecie o superbohaterach – recenzja nowego serialu Netfliksa
Mateusz Piesowicz
7 maja 2021, 09:01
"Dziedzictwo Jowisza" (Fot. Netflix)
Dwie generacje superbohaterów, konflikty rodzinne i moralne, przygoda w wersji retro – atrakcji w kolejnej historii rodem z komiksu nie brakuje. Czy ich liczba przekłada się na jakość serialu?
Dwie generacje superbohaterów, konflikty rodzinne i moralne, przygoda w wersji retro – atrakcji w kolejnej historii rodem z komiksu nie brakuje. Czy ich liczba przekłada się na jakość serialu?
Lubicie klasyczne historie o superbohaterach, w których został jasno ustalony konflikt między dobrem a złem? A może wolicie bardziej wyrafinowane podejście, czy to prezentujące ludzkie oblicze zamaskowanych postaci, czy wręcz na swój sposób je demitologizujące? Cokolwiek wybierzecie, na pewno nie będziecie narzekać na brak propozycji do obejrzenia. Superherosi wszelkich odmian mnożą się wszak na ekranach w kosmicznym tempie, co jednak sprawia, że coraz trudniej wśród nich o coś naprawdę oryginalnego. Najnowszy przedstawiciel gatunku ten trend potwierdza.
Dziedzictwo Jowisza — komiksowy serial Netfliksa
"Dziedzictwo Jowisza", którego ośmioodcinkowy 1. sezon można już oglądać na Netfliksie, to ekranizacja komiksu Marka Millara (autora m.in. "Kick-Ass") i Franka Quitely'ego, przedstawiająca widzom świat, w którym od niemal stu lat bezpieczeństwa ludzkości strzegą obdarzeni niezwykłymi mocami bohaterowie. Utopian (Josh Duhamel), Lady Liberty (Leslie Bibb) czy Brainwave (Ben Daniels), choć nadal są w formie, nie mogą jednak zatrzymać upływu czasu. A ten biegnie nieubłaganie, powodując, że pałeczkę od rodziców zaczyna przejmować nowe pokolenie superbohaterów – tylko czy młodzi są gotowi sprostać wyzwaniu?
Odpowiedzi na to pytanie można się rzecz jasna domyślić, ale nie uprzedzajmy faktów. Skupmy się na fabule, która od samego początku toczy się dwubiegunowo. W czasach współczesnych wspomniany Utopian (a w cywilu Sheldon Sampson) wciąż walczy ze złem jako lider Unii Sprawiedliwości, zarazem przygotowując do tej wymagającej roli syna, Brandona (Andrew Horton) i próbując dotrzeć do zbuntowanej córki Chloe (Elena Kampouris). Jednocześnie tego samego bohatera oglądamy w retrospekcjach z czasów wielkiego kryzysu, z których dowiadujemy się, jak on i pozostali zdobyli supermoce, a także stopniowo dostrzegając, jak przeszłość łączy się z teraźniejszością.
Wygląda to na pierwszy rzut oka na dość standardowo poprowadzoną narrację i takie też jest. Twórcy na czele ze Stevenem S. DeKnightem (przynajmniej w teorii, bo ten odszedł w połowie produkcji z uwagi na "różnice kreatywne", co można było uznać ze sygnał ostrzegawczy) nie kombinują, gładko prowadząc widzów za rękę przez kolejne wydarzenia i z rzadka pozwalając sobie przy tym choćby na jakieś drobne zaburzenie chronologii. Jest czytelnie, przejrzyście i dość nudnawo, bo nie ma mowy o zaskoczeniu kierunkiem rozwoju akcji. Schematyczność pod tym względem serial stara się nadrobić mnogością postaci i wydarzeń – kłopot w tym, że i wśród nich próżno szukać czegoś szczególnie intrygującego.
Dziedzictwo Jowisza, czyli to wszystko już było
Podstawowy problem "Dziedzictwa Jowisza" staje się z kolei jasny, gdy poznajemy najważniejsze serialowe motywy. Mamy tu choćby konflikt pokoleń połączony z rodzinną dramą. Mamy problem odpowiedzialności i granic, do jakich można się posunąć, posiadając supermoce. Mamy wreszcie konfrontację różnych wizji świata, w której po jednej stronie stoi Utopian wyznający niezłomną wiarę w zasady zapisane w superbohaterskim Kodeksie, a po drugiej pozostali, twierdzący, że rzeczywistość już dawno przestała być tak czarno-biała jak zawarte tam ideały. Brzmi znajomo?
Nic w tym dziwnego, bo właściwie wszystkie tematy poruszane przez "Dziedzictwo Jowisza" należą do typowych gatunkowych tropów, co oczywiście samo w sobie nie jest jeszcze problemem nie do przeskoczenia. Staje się nim jednak, gdy okazuje się, że twórcy netfliksowego serialu nie robią z tą masą ogranych pomysłów absolutnie niczego nowego.
Oryginalne podejście? Ani grama. Dekonstrukcja superbohaterskiego mitu? Na najbardziej podstawowym poziomie. To może chociaż widoczne na ekranie, nawet jeśli nie do końca spełnione, twórcze ambicje? O tak, tych jest wręcz za dużo, co najdobitniej potwierdził pełniący przy serialu funkcję producenta wykonawczego Millar, nazywając go połączeniem "Odysei kosmicznej", "Avengers" i "Ojca chrzestnego". Serio.
Komentarz nasuwa się sam, ale żeby się nad autorem komiksu nie znęcać, napiszę po prostu, że od opowiadania o ambicjach do rzeczywistego wcielenia ich w życie wiedzie daleka droga. "Dziedzictwo Jowisza" wybrało natomiast najszybszy skrót, wrzucając wprawdzie do fabularnego miksu mnóstwo pasujących składników, ale zapominając o oryginalnej recepturze. Efektem tego jest historia, w której złożone kwestie moralności i etyki sprowadza się do oklepanych frazesów wygłaszanych przez bohaterów w nadętych dialogach, za których sprawą próbuje się nam wcisnąć, że w błyszczącym opakowaniu dostajemy coś wyjątkowego.
Dziedzictwo Jowisza, czyli sztuczność i stereotypy
Tymczasem serialowi Netfliksa do wyjątkowości równie daleko, co opowiadanej przez niego historii do miana naprawdę interesującej. Bo co z tego, że dzieje się w "Dziedzictwie Jowisza" całkiem sporo, jeśli wszystko okazuje się do bólu wtórne? Idąc po linii najmniejszego oporu, twórcy kompletnie nie wykorzystują tkwiącego w tej historii potencjału i to zarówno pod względem szerzej pojętych serialowych motywów, jak i zwykłej frajdy, której ta opowieść powinna widzom dostarczyć pod dostatkiem.
Weźmy choćby zajmującą praktycznie połowę sezonu genezę uzyskania mocy przez naszych bohaterów. Lata 30., mroczna tajemnica, wyprawa w nieznane – nic tylko zrobić z tego przygodę, jaką nie mógłby się pochwalić żaden inny superbohaterski serial. Do tego trzeba jednak choć odrobiny inwencji i wyobraźni, które twórcy posiedli najwyraźniej w bardzo ograniczonym zakresie. Bo jak inaczej wytłumaczyć, że stać ich było tylko na opowiedzenie do bólu sztampowej historii, którą równie dobrze można by zamknąć w jednym odcinku? A swoją drogą, to nie byłoby złe rozwiązanie, przynajmniej uniknęlibyśmy niepotrzebnego rozwlekania prowadzącego do oczywistych wniosków.
Może też byłoby wtedy więcej czasu, żeby skupić się na tu i teraz, gdzie "Dziedzictwo Jowisza" przejawia chociaż drobne oznaki życia. Jasne, dominujące tutaj relacje Utopiana z bliskimi wciąż są pełne schematów, a charakterystyka poszczególnych postaci płytka jak kałuża, ale przynajmniej widać miejsce na rozwój. Inna sprawa, że nikt nie wydaje się nim szczególnie zainteresowany, bo koniec końców wszystko sprowadza się do banału. Uparty ojciec nie chce dostrzec problemu, zmagający się z jego dziedzictwem syn traci pewność siebie, zbuntowana córka wiąże się z wrogiem, itp. Oczywiście są też sceny seksu w ramach niezdarnej próby pogłębienia psychologii postaci, bo cóż by innego.
To może serial zyskuje chociaż wykonaniem? Niestety i w tym względzie "Dziedzictwo Jowisza" wypada co najwyżej przeciętnie, a niekiedy niezamierzenie zabawnie, gdy patos spotyka się z bijącą po oczach sztucznością. Mniejsza o sceny akcji, choć te nie wyróżniają się na tle telewizyjnej konkurencji niczym szczególnym, ale już obok tandetnych kostiumów czy nawet fatalnie się prezentujących peruk trudno przejść obojętnie. No jak docenić całkiem niezłą jak na te warunki robotę w wykonaniu aktorów, choćby Josha Duhamela, gdy wciąż ma się przed oczami tę okropną charakteryzację?
Wyłaniający się z tego całościowy obraz serialu pozytywny z pewnością nie jest, a jeszcze gorzej wypada produkcja Netfliksa w zestawianiu z superbohaterską konkurencją, do której poziomu chciano zapewne aspirować. Nowoczesne i dojrzałe komiksowe historie to już przecież nie rzadkość, a też nie trzeba przy tym celować od razu w poziom "Watchmen", bo choćby "The Boys" czy niedawny "Invincible" udowodniły, że da się podejść do tematu oryginalnie, jednocześnie zdobywając uwielbienie fanów. "Dziedzictwu Jowisza" go raczej nie wróżę, chyba że w roli serialu do obiadu – żaden wstyd, ale wątpię, by o to chodziło.