"Pose" znów przesadza i nadal jest w tym świetne – recenzja pierwszych odcinków 3. sezonu
Mateusz Piesowicz
5 maja 2021, 20:30
"Pose" (Fot. FX)
Zapomnijcie o tonowaniu emocji. Finałowy sezon "Pose" zaczął się z rozmachem, a dalej wszystkiego powinno jeszcze więcej. Jak odchodzić – to z hukiem! Spoilery.
Zapomnijcie o tonowaniu emocji. Finałowy sezon "Pose" zaczął się z rozmachem, a dalej wszystkiego powinno jeszcze więcej. Jak odchodzić – to z hukiem! Spoilery.
Mamy rok 1994. Od spektakularnego i pełnego happy endów zakończenia poprzedniego sezonu minęły trzy lata, a towarzysząca wówczas nam i bohaterom euforia jest już odległym wspomnieniem. Epidemia AIDS zbiera tragiczne żniwo, większa świadomość społeczna nie idzie w parze z wiedzą i chęcią pomocy, nad którymi dominują nadal dobrze się mające uprzedzenia, a do tego wszyscy zmagają się z różnego rodzaju problemami osobistymi. Czyżby twórcy szykowali Blance i pozostałym ciężki finisz? O tak, z całą pewnością. Ale wiadomo, że i tak będzie w nim mnóstwo pozytywnych emocji – w końcu to "Pose".
Pose wróciło z rozmachem w 3. sezonie
O tym, że serial Ryana Murphy'ego, Brada Falchuka i Stevena Canalsa nic a nic się nie zmienił, mieliśmy okazję przekonać się już w dwóch pierwszych odcinkach 3. sezonu. W "On the Run" i "Intervention" kipiało wszak od różnorodnych emocji, nastrój zmieniał się jak w kalejdoskopie, a barwniej niż w wątkach naszych bohaterów było tylko na sali balowej, gdzie Dom Evangelista pokazywał kolejnym pretendentom, gdzie ich miejsce. Wiarygodność? A gdzie tam! Subtelność? No chyba żartujecie!
Takie podejście, choć w większości przypadków byłoby pewnie dla mnie absolutnie nie do zniesienia, tutaj nie tylko uchodzi twórcom na sucho, co wręcz świadczy o sile ich serialu. Ten za nic ma bowiem zmieniające się czasy, kłody rzucane bohaterom pod nogi przez ponurą rzeczywistość i spotykające ich kolejne traumatyczne doświadczenia. "Pose" staje wobec tego wszystkiego okoniem, raz jeszcze zanurzając się w tworzonej na własnych warunkach fantazji i głośno oznajmiając, że absolutnie nikt i nic jej nie zatrzyma.
Jak najlepiej udowodnić tak śmiałą tezę? Oczywiście stawiając bohaterów przed kolejnymi wyzwaniami i pozwalając im je szybko pokonać, czasem nawet na przestrzeni jednego odcinka. Weźmy choćby Blankę (Mj Rodriguez), która w teorii nigdy nie miała się lepiej. Pracuje w szpitalu, chodzi z przystojnym lekarzem, jej dzieci odnoszą sukcesy – żadnych problemów. Tylko że nasza bohaterka ma większe ambicje, a do tego obawia się, że w związku z Christopherem (Jeremy Pope) wkrótce skończy się miesiąc miodowy. I co? I oczywiście, że pojawiają się przeszkody, konkretnie w osobie transfobicznej matki ukochanego, ale tylko po to, by zaraz zostały rozwiązane.
Pose stawia w stu procentach na swoich bohaterów
Jasne, można serialowi zarzucać, że to pójście na łatwiznę, ale wcześniej warto sobie zadać pytanie: czy Blanca nie zasłużyła na szczęście? Jeśli odpowiedź jeszcze nie wydaje wam się oczywista, przypomnijcie sobie scenę, w której Christopher poznaje resztę ekipy – prostą, lecz wzbudzającą niesamowite emocje, na które solidnie sobie zapracowano. Tak, twórcy pędzą po schematach jak oszalali, jednak mają do tego prawo, ponieważ wcześniej zbudowali postacie, których losy nas obchodzą. A skoro wiemy, ile taka Blanca musiała przejść i jak poświęcała się dla innych, nie dbając o siebie, to jak narzekać na to, że w końcu los jej wynagrodził?
Musicie pamiętać, by oddzielić tu od siebie pewne serialowe aspekty. O ile nie zaprzeczam temu, że "Pose" jest niewiarygodne pod kątem suchego spojrzenia na fabułę, to dostrzegam w nim również serial, który całą uwagę poświęcił swoim bohaterom. W takim stopniu, że można to wręcz nazwać ślepą wiarą, że nieważne jak wysokie mury się przed nimi postawi, oni i tak zdołają je przeskoczyć.
Może to być brak pracy wpędzający Angel (Indya Moore) w uzależnienie, może alkoholizm Pray Tella (Billy Porter), może odejście zrozpaczonego Ricky'ego (Dyllon Burnside). Wiara w to, że prędzej czy później każde sobie poradzi, zawsze wręcz wylewa się z ekranu. W efekcie, gdy już do tego dochodzi, nie ma wprawdzie mowy o zaskoczeniu, ale i tak świętujemy zwycięstwo, co najmniej jakby dotyczyło nas samych. Angażująca fabuła? Przy mocnych więziach z bohaterami ma ona drugorzędne znaczenie.
Emocje wybuchają w finałowym sezonie Pose
A widać to najwyraźniej, gdy serial stawia bohaterów przed wyjątkowo trudnym do rozwiązania problemem, z którym w tym sezonie mierzy się Pray Tell. Dobrze nam znany mistrz balowej ceremonii zyskał kolejną twarz (przy okazji udowadniając, że możliwości wspaniałego Billy'ego Portera są nieograniczone), gdy mogliśmy się boleśnie przekonać, jak uzależnienie pożera kolejne części jego życia. Widząc, jak alkoholizm miesza się ze zgonami przyjaciół i świadomością, że to samo w końcu czeka i jego, można się było spodziewać, że wybuch to tylko kwestia czasu.
Muszę jednak przyznać, że eksplozja, do jakiej doszło podczas rodzinnej interwencji, a która potem kontynuowana była jeszcze w scenie z Rickym, przerosła moje oczekiwania. Być może były to w ogóle najtrudniejsze do oglądania sekwencje, jakie dotąd wiedzieliśmy w "Pose", także dlatego, że nie dały łatwych odpowiedzi. Pray Tell pójdzie na odwyk i będzie dobrze? Nie, to nie takie proste i akurat tutaj chwała twórcom, że obrali trudniejszą ścieżkę.
Pewnie, będą na niej sukcesy, zresztą już sama końcówka 2. odcinka nim jest. Ale to nie znaczy, że sprawa jest rozwiązana i można o niej zapomnieć. "Pose" wierzy w swoich bohaterów i pozwala im przezwyciężać trudności, ale jednocześnie odsłania przed nami całe spektrum sprzecznych emocji, destrukcyjnych zachowań i wręcz niepojętych krzywd, jakie oni wszyscy znoszą. A to każe dostrzec, że gdzieś tam, pod toną efekciarstwa i rozdmuchania w stylu Murphy'ego i jego współpracowników, są prawdziwi ludzie.
Łatwe rozwiązania stosowane w serialu to zatem tylko jedna strona medalu – co się za nimi kryje, to zupełnie inna sprawa. Cierpienie Pray Tella, które w końcu wpędziło go w alkoholizm i kazało odtrącić wyciągnięte do niego ręce, złożyły się na bez dwóch zdań jeden z lepszych portretów psychologicznych w telewizji w ostatnich latach. A nie wierzę, by to miał być koniec.
Pose znów zaprasza na jedyny w swoim rodzaju bal
Z całą pewnością natomiast ostatniego słowa nie powiedziało "Pose" w kwestii balów i toczącej się na parkiecie zaciętej rywalizacji. Choć ta w zestawieniu z wątkami poszczególnych postaci schodzi na drugi plan, wciąż pozostaje prawdziwą ozdobą serialu, zachwycając praktycznie za każdym razem i niezmiennie zadziwiając pomysłami stylizacyjnymi i inscenizacyjnymi. Taniec Ricky'ego, lip-syncing Pray Tella, po prostu nieziemski szyk Elektry (Dominique Jackson) i cała reszta – tylko patrzeć i podziwiać.
Właściwie jedyne, do czego mógłbym się w premierowych odcinkach przyczepić, to niepotrzebne wprowadzanie do historii przerysowanych antagonistów. Szczególnie, że wykorzystano w tym celu znanego nam Lemara (Jason A. Rodriguez), który nie wiedzieć czemu, został pełnoprawnym czarnym charakterem. Być może miałoby to rację bytu, gdyby dostał więcej czasu, jak wcześniej Elektra. Bez niego trudno jednak uznać wątek za udany – sporo mówi zresztą to, że znacznie lepiej niż jako poważni oponenci, Dom Khana wypadł w scenie barowego starcia na ciasta. Ot, cały urok "Pose". Po co mieszać w to jakieś złe emocje?
Przymykając jednak oko na to, jak i sporo innych uproszczeń (jedno z nich jest usprawiedliwione – nagłe odejście Damona miało związek z osobistą tragedią, która spotkała grającego go Ryana Jamaala Swaina), nie potrafię się z otwarciem tego sezonu "Pose" nie polubić. Był i wciąż jest to serial cierpiący na wszystkie wady stylu jego twórców, ale zarazem jak żaden inny wyciągający z niego to, co najlepsze – wkładane w produkcję serce. Większe nawet niż serwowane na ekranie dramy, dzięki czemu w każdą z nich można się w pełni zaangażować. Nie wątpię, że zostanie tak do samego końca.