"For All Mankind", czyli gwiezdne wojny lepsze od prawdziwych – recenzja finału 2. sezonu
Mateusz Piesowicz
25 kwietnia 2021, 13:04
"For All Mankind" (Fot. Apple TV+)
Zwroty akcji? Ogromne napięcie? Prawdziwe emocje? Finał sezonu "For All Mankind" miał to wszystko i jeszcze więcej, zabierając nas w absolutnie niezapomnianą podróż. Spoilery!
Zwroty akcji? Ogromne napięcie? Prawdziwe emocje? Finał sezonu "For All Mankind" miał to wszystko i jeszcze więcej, zabierając nas w absolutnie niezapomnianą podróż. Spoilery!
Napięcie na Księżycu sięgnęło zenitu. Z ofiarami po obydwu stronach i Sowietami okupującymi amerykańską bazę na Srebrnym Globie oraz krążącymi nad nią uzbrojonymi po zęby statkami, najdrobniejsza iskra mogła spowodować eskalację konfliktu na niespotykaną dotąd skalę. A jakby zagrożenia III wojną światową w kosmosie i na Ziemi było mało, to trzeba jeszcze wspomnieć o astronautach siedzących na beczce atomowego prochu i… geście przyjaźni, który pasował do tego wszystkiego jak pięść do nosa. Wesoło, prawda?
For All Mankind – znakomity finał 2. sezonu
Jak widać, budowana przez ostatnie tygodnie wielowątkowa narracja 2. odsłony "For All Mankind" doszła podczas finału do kilku punktów kulminacyjnych. Biorąc pod uwagę skalę i liczbę jednoczesnych wydarzeń, nie mogłoby w sumie dziwić, gdyby wszystko się w tym momencie posypało, ale na szczęście nic z tych rzeczy. "The Grey" okazał się najlepszym odcinkiem nie tylko w sezonie i jak dotąd całym serialu, ale też w ogóle w ostatnim czasie w telewizji.
Warto to podkreślić tym bardziej, że produkcja Apple TV+ to jeden z coraz mniej licznych przykładów serialowego dramatu, który jest oparty na dość tradycyjnej epizodycznej strukturze, zamiast formie "kilkugodzinnego filmu" pociętego byle jak na kawałki na stole montażowym. A w takiej sytuacji ostatnia godzina (a właściwie godzina z hakiem) nabiera szczególnego znaczenia, mając nie tyle zamknąć opowieść, co spiąć biegnące równolegle wątki w wielkiej konkluzji i zakończyć historię… no właśnie, równie wielkim wybuchem?
Patrząc na to, jak wyglądała sytuacja na Ziemi i ponad nią, trudno było oczekiwać czegokolwiek innego. Zimnowojenne napięcia w alternatywnej serialowej rzeczywistości posunęły się w końcu tak daleko, że wydawało się, że nie ma już odwrotu z obranej ścieżki. Strzelaniny i zabici na Księżycu, jeden alarm dyplomatyczny za drugim, atomówki uzbrojone i czekające na sygnał, wrogie armie nieopodal granic – kryzys kubański wyglądał przy tym prawie niewinnie. A przecież nie wspomniałem jeszcze w ogóle o prywatnych wątkach poszczególnych postaci tkwiących w samym środku tego chaosu, które okazały się nie mniej ważne od losów całego świata.
For All Mankind, czyli wzór na serialową historię
Przesada? Nie, ani trochę i to w tym tkwi źródło mojego największego podziwu dla twórców serialu (oprócz Ronalda D. Moore'a są nimi Matt Wolpert i Ben Nedivi, którzy napisali scenariusz do finałowego odcinka). Zdołali oni bowiem sprawić, że historia o tak gigantycznym rozmachu nie przerosła samej siebie, znajdując uziemienie w bohaterach i zajmując widza ich losami w stopniu identycznym z kolejnymi zwrotami akcji w nowej historii świata. A to bynajmniej nie było oczywiste, bo jeszcze w poprzednim sezonie wyraźny rozdźwięk między ziemskimi a kosmicznymi wątkami stanowił jeden z głównych problemów "For All Mankind" – dziś nie ma o czymś takim mowy.
Co więcej, to właśnie umiejętne połączenie osobistych historii z ogólną opowieścią sprawiło, że finał wywoływał tak ogromne emocje. Pędząca naprzód akcja została ściśle powiązana z konkretnymi bohaterami, których motywacje poznawaliśmy przez cały sezon, by w tym odcinku dotrzeć z nimi do kilku satysfakcjonujących, choć niekoniecznie przewidywalnych końców. Bo przyznajcie, czy gdy Ed (Joel Kinnaman) toczył walkę z samym sobą i Sally Ride (Ellen Wroe) na pokładzie Pathfindera, byliście pewni, że jego osobiste kłopoty nie wezmą góry, kierując go na wojenną ścieżkę? A to tylko najbardziej oczywisty przykład!
Samo spięcie tak, zdawałoby się, różnych motywów w całość to już wyzwanie, jakiemu nie podołało wielu serialowych twórców, ale nie można zapominać, że koniec końców nawet najlepsza historia na niewiele się zda, jeśli widz jej po prostu nie kupi. Mogą go nie obchodzić bohaterowie. Stawki mogą się okazać niewystarczająco duże lub przeciwnie – zbyt duże, a przez to nierealne. Może wreszcie pojawić się jeden niepasujący do całości element, który rozbije ją od środka. Okazji do potknięcia było i w całym sezonie, i w finale mnóstwo, a jednak "For All Mankind" utrzymało równowagę do ostatnich metrów, uwiarygadniając przy tym nawet najbardziej niestworzoną historię.
Za taką można natomiast uznać cały finał, w którym uścisk dłoni amerykańskiej (czarnoskórej!) astronautki i radzieckiego kosmonauty okazał się nie wymuszonym symbolem, ale gestem dosłownie ratującym ludzkość przed zagładą. Odwracającym losy świata, gdy Reagan zamiast unikać ataku na pokładzie Air Force One, udał się do Moskwy na spotkanie z Andropowem, budząc nadzieję na jeśli nie solidarność, to przynajmniej wycofanie wycelowanych w siebie rakiet. Bzdura? Owszem, ale zasłużona i jaka ładna!
Nadzieja i emocje w finale For All Mankind
A przede wszystkim idealnie pasująca do "For All Mankind", które budując swoją alternatywną rzeczywistość, zostawiło w niej odrobinę miejsca na zrobienie kroku w tył. Swego rodzaju furtkę, którą można by wykorzystać, gdy sprawy zajdą na tyle daleko, że nawet najbardziej absurdalne rozwiązania zostaną przyjęte jako wytłumaczalne. Orbitalny uścisk dłoni przedstawicieli wrogich mocarstw w apogeum politycznego napięcia na pewno takim jest. Skierowanie pocisków we własny statek również. Nie wspominając o joggingu na powierzchni Księżyca bez skafandrów, żeby odpalić reaktor jądrowy na kable.
Teoretycznie stężenie niedorzeczności przebija wszelką skalę. W praktyce każdą z powyższych historii śledziło się, siedząc jak na szpilkach i tylko przez moment dostrzegając jej absurd, by zaraz potem o nim zapomnieć, ściskając kciuki za powodzenie kolejnych niemożliwych misji i nie mogąc opanować emocji, gdy do nich wreszcie dochodziło. Wyobrażacie sobie, jak by to wyglądało, gdyby twórcy uraczyli nas takimi rozwiązaniami bez odpowiedniego przygotowania? Efekt byłby komiczny, a cały serial momentalnie urósłby do rangi kosmicznej bredni. Ale tutaj?
Tutaj dostaliśmy wcześniej cały sezon zmagań Gorda (Michael Dorman) ze słabościami, trudnym dźwiganiem się z psychicznego i fizycznego dołka, ponownym lotem w kosmos, a wreszcie ambitną walką o odzyskanie miłości byłej żony. Dostaliśmy Tracy (Sarah Jones) przechodzącą drogę od gwiazdy telewizji do astronautki udowadniającej wszystkim, włącznie ze sobą, własną wartość. Dostaliśmy Dani (Krys Marshall) przełamującą kolejne niemożliwe do przekroczenia bariery i odważnie wyciągającą rękę po coś, o czym nikt inny nawet nie pomyślał. Dostaliśmy na pozór mocarnego, a w rzeczywistości często bezsilnego, szczególnie wobec swoich uczuć Eda. I to wszystko było po coś.
Wszystko, co każde z nich przeszło wcześniej, musiało się wydarzyć, by wybrzmieć z wielką siłą w finale, gdy poszczególni bohaterowie odgrywali kluczowe role w ratowaniu świata i księżycowej bazy przed katastrofą. Bez tego nawet tak poruszająca scena jak wspólny bieg Gorda i Tracy nie mógłby zrobić odpowiedniego wrażenia, mimo świadomości jego nieuchronnego finiszu. W taki sposób mogło to zadziałać wyłącznie w wykonaniu tej dwójki, wiedząc, ile przeszli, jak się do siebie ponownie zbliżyli i jak bardzo do siebie pasowali. Dopiero uzbrojeni we wspólne (często męczące!) przeżywanie ich trudności, które pozwoliło każde dogłębnie poznać, mogliśmy w pełni rozpaczy oglądać, jak pękają ich prowizoryczne zabezpieczenia i jak tryska spod nich krwi, a w zwolnionym tempie upływa przy tym zbyt wiele sekund. Dopiero wówczas cała sekwencja i jej rezultat mogły wywołać tak potężny wstrząs.
For All Mankind nie spogląda w przeszłość
Ten, choć oszczędnie dawkowany przez twórców, którzy do państwa Stevens wrócili dopiero po zapewnieniu pokoju na Ziemi, był zdecydowanie najmocniejszym elementem finału, dowodząc ostatecznie, jak wiele udało się w trakcie tego sezonu zbudować. Serial, który niekiedy wydawał się kłaść zbyt duży nacisk na poboczne historie, maskując potem zapierającymi dech w piersi efektami scenariuszową przeciętność, tutaj pokazał, że warto było dać mu szansę, a może zabrać nas nawet na Marsa.
Wycieczka na Czerwoną Planetę, której krótką zapowiedź dostaliśmy, gdy przy dźwiękach Nirvany przenieśliśmy się do 1995 roku, wygląda oczywiście na naturalny kolejny krok w serialu, tym bardziej że i do niego twórcy wydają się świetnie przygotowani. Nauczeni doświadczeniem, by patrzeć na ich fabularne wybory w nieco dłuższej perspektywie, z łatwością możemy wszak dostrzec, że dostaliśmy w tym sezonie kilka wątków, które powinny odpłacić się w przyszłości.
Aleida (Coral Peña) i jej praca w NASA. Kelly Baldwin (Cynthy Wu) podążająca śladami jednego i drugiego ojca. Nawet Danny Stevens (Casey W. Johnson) i ten jego nieszczęsny romans z Karen (Shantel VanSanten), dla której twórcy trochę za bardzo starali się znaleźć miejsce w tym sezonie. Wątpliwe, by młodzi bohaterowie robili tu za ozdobę, jeśli nie spotkamy ich ponownie, prawda? No i "zwerbowanie" Margo (Wrenn Schmidt) przez Piotra Adamczyka (z którego absolutnie nie zamierzam sobie żartować, bo odegrał tu bardzo znaczącą rolę i miał co najmniej jedną pamiętną scenę) nie może się przecież zmarnować!
Możliwości stojących przed "For All Mankind" jest zatem jak zwykle dużo, ale o ile po 1. sezonie patrzyłem na nie z dość ostrożnym optymizmem, o tyle teraz mam go w sobie znacznie więcej, nie mogąc się doczekać, co panowie Moore, Wolpert i Nedivi wymyślą dalej. O ile tylko nie zejdą z obranej ścieżki i nie zważając na serialowe trendy, nadal będą krok po kroku tkać swoją historię z na pierwszy rzut oka niepotrzebnych, a tak naprawdę doskonale przemyślanych elementów, nie ma powodów, by obawiać się, że kosmos ich prędko przerośnie.